Выбрать главу

Słuchałem opowieści o kobietach biegle władających piórem i słuchałem historii o kobietach biegle władających językami obcymi, słuchałem o romansach z zapracowanymi wdowami i o romansach z leniwymi pannami. Słuchałem pełnych goryczy skarg i pełnych rozpaczy tęsknot, były tam poetyckie krajobrazy pierwszych spotkań, szczegółowe opisy apartamentów finalnych uniesień i zdawkowe szkice miejsc haniebnych rozstań. Słuchałem przekleństw, przestróg i pełnych paradoksalnej mądrości aforyzmów o władzy kobiet albo ulotnych traktatów o sztuce noszenia biustonosza.

Słuchałem pełnych podniecających perypetii przygód, ale nie rozróżniałem głosów, nie wiedziałem, kto jaką przygodę opowiada, nawet teatralny szept pana Trąby trudny był do odróżnienia; ojciec chyba nie odzywał się wcale, może mówił akurat wtedy, kiedy zasypiałem, może zasypiałem akurat wtedy, kiedy zaczynał mówić. Nie pamiętam.

***

Nie pamiętam tysięcy scen z jego udziałem, nie pamiętam, jak na kamienistym podwórzu grał ze mną w piłkę nożną, nie pamiętam gestu, jakim poprawiał okulary, nie pamiętam wycieczek na Bawolą Górę, podczas których uczył mnie imion drzew i ptaków, nie pamiętam sposobu odwracania ogromnych płacht gazet, które czytał. Nie pamiętam jego codziennych powrotów z poczty, na dobrą sprawę niezbyt dobrze wiem, czym się przez całe lata zajmował, od kiedy przeszedł na grubo przedwczesną emeryturę. Opisałem tę scenę, ale przecież w gruncie rzeczy nie pamiętam, czy ojciec razem z innymi mężczyznami biegł tamtego wieczora przez wysoką azjatycką trawę w kierunku stojących na skraju polany morfinistek, czy szedł bardzo szybkim krokiem, czy może przeciwnie, w ogóle nie ruszył się z miejsca.

Do dziś wydaje mi się, iż pamiętam każde słowo jego nie kończących się dysput z panem Trąbą, nie pamiętam natomiast niektórych gestów, póz, chodu. Nie pamiętam jego sposobu siedzenia na krześle. Pamiętam go, ale go nie widzę. A może przeciwnie, widzę go cały czas w jednej i tej samej, nieskończoną ilość razy powtarzającej się w mojej głowie i trwającej bardzo krótko scenie?

Może ten jeden jedyny, osobliwy, choć przecież charakterystyczny obraz w swym codziennym natręctwie wyparł i przesłonił wszystko inne? Wygląda to tak: ojciec siedzi za stołem w naszej ogromnej niczym grecki amfiteatr kuchni, pan Trąba mówi coś do niego, ojciec wstaje, podchodzi do kredensu, wyjmuje butelkę, wraca i stawia ją na stole. Scena ta z absolutną nieuchronnością po raz setny, tysięczny, milionkrotny powtarzająca się w mojej pamięci powoli potwornieje, ruchy ojca stają się coraz gwałtowniejsze, jakby naznaczone wewnętrznym spazmem i sprzeciwem. Wnętrze kuchni ciemnieje, pod pustym miejscem płonie niewidzialny ogień, z góry sypie się popiół. Jest tak, jakby istotnie pan Trąba przez całe życie i po sto razy dziennie nakazywał ojcu: wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę, wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę, wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę.

Być może niczego więcej nie pamiętam, ponieważ w pewnym sensie przez całe życie byłem do niego odwrócony plecami. On coś robił, krzątał się, reperował, szeleścił gazetami, czytał, pisał na maszynie, słuchał Wolnej Europy, być może biegł za mną, ja jednak z bezwzględnym, może nawet nieludzkim uporem kroczyłem swoją błędną i obłędną drogą.

Gdy po czterdziestu latach obejrzałem się wreszcie, ujrzałem stojące na środku naszej kuchni cztery taborety, na taboretach leżały wyjęte z zawiasów drzwi do piwnicy, na drzwiach odziany w mundur naczelnika poczty leżał ojciec. Matka zapalała gromnice, pan Trąba stał przy oknie. Podszedłem do niego, przez chwilę patrzyliśmy na idących przez ogród karawaniarzy, wieko i dół trumny na ich ramionach wyglądały niczym odnalezione przed chwilą w trawie skrzydła dawno rozbitego aeroplanu.

– Wiem, że się tak mówi zawsze i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, ale pan Naczelnik wygląda, jakby spał – powiedział pan Trąba.

***

Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy z matką porządkować śmierć ojca, doszukiwać się w niej wewnętrznej logiki, w ostatnich zaś dniach jego życia odnajdywać znaki zapowiadające jej nadejście. Zaczęliśmy z zajadłą skrupulatnością gromadzić i przypominać sobie fakty i okoliczności, które mogły układać się w nieśmiertelny porządek śmierci. Godzina po godzinie, minuta po minucie rekonstruowaliśmy ostatnie dni i tygodnie życia ojca, ściśle opisując, pieczętując, podkreślając, eksponując i wydobywając na powierzchnię wszystkie na pozór przypadkowe zdarzenia, gesty i przedmioty, w których mogła tkwić zapowiedź jego śmierci. Byliśmy niestrudzeni w kolekcjonowaniu prefunebralnych okazów i niepostrzeżenie nasza harmonijna współpraca przeistoczyła się w zajadłe współzawodnictwo. Ja zauważyłem złamaną półkę w piwnicy, matka zaś mniej więcej w tym samym czasie, jakieś dwa tygodnie przed jego śmiercią, spotkała w sklepie odzieżowym makabryczną klientkę, która przymierzała same czarne rzeczy. Złamana półka w piwnicy była moim zdaniem czytelniejszym znakiem, dębowa deska bowiem trzasła jakby rozcięta pozaziemską siłą, przetwory runęły z wysokości – i co powiecie? – Ani jeden słój się nie rozbił.

Spotkanie w sklepie odzieżowym kobiety przymierzającej żałobę sprawiało bardziej przypadkowe wrażenie, ale trzeba przyznać, że matka sugestywnie opowiadała o dreszczu przerażenia, który ją przeniknął, gdy stała tuż obok. Poczuła, że od tych czarnych bluzek, apaszek, żakietów, rękawiczek i kapeluszy idzie lodowaty i ciemniejszy niż wszystkie żałoby świata powiew, a sama przymierzająca – wysoka jak koszykarka, chuda, koścista, pałające smoliste oczy – szkoda gadać, jak sama śmierć wyglądała.

Matka opowiadała też, że równo na tydzień przed śmiercią, równo tydzień, bo umarł w środę, a to też było w środę, ojciec wpierw odprowadził pana Trąbę do samej furtki, co już było dziwne, bo robił to bardzo rzadko, a potem jeszcze długo nie wracał, chodził po ogrodzie, oglądał jabłonie i śliwy, dotknął starej czereśni, pochylał się, jakby coś podnosił z trawy, a potem jeszcze na dodatek łaził po domu, aż matka zdenerwowała się, że tak łazi i łazi, i czy mu to czasem nie zaszkodzi. A on poszedł na strych, zszedł do piwnicy, kręcił się po wszystkich pokojach, wszędzie zaglądał, szperał, niby czegoś szukał, a tak naprawdę to przecież się żegnał, żegnał się ze wszystkim.

A Bryś-ludojad, przypomniałem sobie, pamiętasz, jak Bryś-ludojad przed nim uciekał? To było jakiś miesiąc wcześniej, sześć tygodni przed śmiercią. No tak, mówiła matka, sześć tygodni przed śmiercią zawsze się pokazują pierwsze znaki. Komendant Jeremiasz szedł z Bry-siem na spacer, przystanęli przy naszej furtce, nawet nie wchodzili do środka, matka zamieniła z komendantem jakieś nic nie znaczące słowo o pogodzie, Bryś-ludojad posłusznie warował przy nodze, ale gdy tylko zobaczył ojca stojącego na ganku, zaczął wyć rozpaczliwie i rozdzierająco i rzucił się do nieporadnej, bezładnej ucieczki, śmialiśmy się z niego, że mu się całkiem pomieszało ze starości we łbie. Najstarszy, bo pięćdziesięcioletni pies świata -tłumaczył komendant – ma prawo do nie takich fanaberii, śmialiśmy się z ledwo dyszącego staruszka, a on dobrze wiedział, co robi, wył i uciekał tak strasznie, jakby czuł idący od ojca nieziemski zapach śmierci albo jakby widział, że obok ojca stoi ktoś niewidzialny, ktoś, kogo lęka się wszelkie stworzenie.

W milczeniu, w zupełnym milczeniu, bez słowa, matka pokazywała zegarek ojca, który zdjęła mu z ręki, zegarek zatrzymał się równo z jego ostatnim oddechem o trzeciej dwadzieścia, potem pokazywała swój zegarek, którego wskazówki też się zatrzymały na trzeciej dwadzieścia, i jeszcze pokazywała oba sekundniki, oba równo i identycznie znieruchomiałe na dwunastkach i jeszcze przypominała sobie, że ojcu w ostatnim tygodniu życia ubzdurało się, że musi w jakiejś pilnej sprawie jechać do Warszawy, jej dosłownie ręce opadały, upierał się wściekle, dosłownie jakby coś go naszło, w końcu go przekonała, został, został i umarł w domu, to też w końcu jest znak łaski Bożej, bo co by to było, jakby się gdzieś w świecie przewrócił.