– Widzę, że pan, panie Naczelniku, zasmakował w rozprawach dyscyplinarnych – pan Trąba rzadko pozwalał sobie na niemal otwarcie pogardliwy ton.
– A żeby pan wiedział, panie Trąba, żeby pan wiedział, że z takimi ludźmi jak naczelnik Kozłowski warto się spotkać w każdych okolicznościach – ojciec rozpierał się za stołem i chyba jednak daremnie próbował przybrać zwycięską pozę żeglarza, który dopiero co wrócił z pełnej niebezpieczeństw wyprawy.
Dobrze pamiętam ten powrót nie tyle uniewinnionego i oczyszczonego, co właśnie triumfującego ojca, pamiętam nie tylko słowa, ale i gesty, był to wszak dzień obfitujący w szczególnie częste podnoszenia się zza stołu, podchodzenia do kredensu i wyjmowania zeń kolejnych, bardzo kolejnych butelek.
– Co pan baje o jakiejś sprawiedliwości, panie Naczelniku, niemożliwe, żeby pan był do tego stopnia zbolszewizowany. Rozumiem, że spędził pan jakiś czas w ruskiej niewoli i ma prawo do pewnych urazów, ale do stu tysięcy furgonów beczek, nie jest pan przecież młodym poetą, żeby całe życie na traumatyzmie zasadzać! Samo to, że wszczęto przeciw panu postępowanie, było zbrodnią.
– Prawdę powiedziawszy, nie byłem całkiem w porządku – ojciec tym razem usiłował mówić w jakiś wyuzdanie przebiegły sposób.
– Niechże pan, panie Naczelniku, nie czyni sobie złudzeń i nie kreuje się na herszta mafii mięsnej, która nie tylko zadarła z wymiarem sprawiedliwości, ale i wymiar sprawiedliwości wywiodła w pole. Co pan zrobił? Nic pan nie zrobił. Raz w tygodniu posyłał pan pociągiem trochę cielęciny, żeby pańscy rzekomi przyjaciele nie zdechli z głodu. Tyle pan zrobił. I za to został pan upodlony.
– Zostałem uniewinniony i oczyszczony – odpowiedział z napuszoną godnością ojciec.
– Wie pan, panie Naczelniku, co Moskwa ma w sobie najstraszliwszego? Najstraszliwsze w niej jest to, że ona w swojej wszechmocy pragnie upodobnić się do Boga, że jest Antychrystem.
– Przesadza pan, panie Trąba, jak zwykle pan przesadza – pogrążony w absolutnym błogostanie, upojony przelotną ulgą i w sensie elementarnym dobrze już wstawiony ojciec nie przyjmował do wiadomości żadnych argumentów. Nie zdawał sobie sprawy, iż wszystkie przestrogi i złowróżbne przypuszczenia pana Trąby spełnią się co do joty, że już zaczęły się spełniać.
– Tak jak Bóg wszechmogący pracuje rękami swych sług ludzi, tak i Moskwa upodliła pana rękoma swoich sług, pracowników Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji. Uniewinnili pana, i cóż z tego, skoro pana niewinnie oskarżyli? Uniewinnili pana, ale przecież nie wróci pan już ani na swoje stanowisko, ani do swojego urzędu, dalej będzie pan w deszcz, upał i słotę dojeżdżał do, jak na razie bardzo dalekiego, Cieszyna, będzie pan tracił zdrowie, będzie pan wręczał sute łapówki celem uzyskania należącego się panu zwolnienia lekarskiego, dalej będzie pan w swoim pozornym uniewinnieniu, a w istocie wciąż trwającej degradacji doznawał nieustannych upokorzeń. Dalej będzie pan pisał i słał gorszące petycje:
W związku z uniewinnieniem mnie z zarzutu, jakobym przekazując do ambulansów pocztowych przesyłki z zawartością mięsa cielęcego naruszał obowiązki służbowe, uprzejmie proszę o przeniesienie, przywrócenie i anulowanie.
A Antychryst rękami swoich sekretarzy dalej będzie panu odpisywał:
W odpowiedzi na podanie Obywatela powiadamia się, że jego prośba nie jest zaopatrzona w odpowiednie opinie i załączniki… zostanie rozpatrzona w terminie późniejszym… została załatwiona odmownie.
Tak. Tak będzie. Tak będzie, panie Naczelniku. Szkoda, że nie mogę panu zrobić fotografii, bo gdyby mógł pan nazajutrz ujrzeć dagerotyp swojego rozjaśnionego dziecięcym szczęściem oblicza, pojąłby pan, iż trzy miesiące w Sierpuchowie pod Moskwą to jest pestka w porównaniu z prawdziwym zniewoleniem.
Pan Trąba przez chwilę spoglądał na nieforemnie kiwającą się (lecącą przez złote przestworza) głowę ojca i dodał raźniejszym tonem:
– Ale też, jak mówią, nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło. Kiedy się pan ocknie, kiedy pan wreszcie twardo wyląduje na ziemi, kiedy pan pojmie, że koszmar się nie skończył, ale nabrał definitywności, powinno to pana wzmocnić. Powinien pan zmężnieć w klęsce. Trochę pan zgorzknieje, trochę się stanie cyniczny, może nawet pojawi się w pana zacnej naturze jakiś rys wisielczego humoru. Niech się pan nie gniewa, ale z mojego punktu widzenia to lepiej, powinien pan stać się ciekawszym, bardziej skłonnym do oporu partnerem do dysput. Tak, panie Naczelniku. Będziemy gawędzili, będziemy popijali, będziemy filozofowali. Będziemy niczym bohaterowie odklejonej powieści. Będziemy niczym postacie literackie, co zamiast działać leniwie, choć wszechstronnie, obgadują swoje losy. Ale i to do czasu. Do czasu, panie Naczelniku. Do czasu, bo i naszego czynu godzina wybije.
Prócz zapachu pakowego papieru, konopnego sznura i lakowych pieczęci w rozkołysanym ambulansie być może tlił się jeszcze zapach krwi cielęcej, nie czułem go wszakże, nie znałem wówczas koniecznych szczegółów, jeśli w ogóle widmo jakiejkolwiek krwi przemykało przez moją półprzytomną głowę, to z pewnością była to krew Władysława Gomułki, którą mieliśmy przelać za niecałe dwadzieścia cztery godziny.
Budziłem się i zasypiałem, i słuchałem głosów opowiadających jedną po drugiej historię miłosną.
– I w ten sposób doszedłem do wniosku – czyjś ciemny półgłos kończył smutną, a może wesołą opowieść – w ten sposób doszedłem do wniosku, że jedyną rzeczą, której ja wymagam od kobiet, jest wirtuozeria w noszeniu biustonosza. Tak jest. Żądam od kobiet wirtuozerii w noszeniu biustonosza. Niczego więcej.
– Słuszne żądanie – dopowiedział drugi półgłos – słuszne żądanie, w końcu tego żaden mężczyzna nie potrafi.
Rozległy się stłumione chichoty, delikatny brzęk szkła, pociąg zwolnił biegu.
– Miałem to nieszczęście – ktoś wyraźnie ulegał narkotycznemu sposobowi mówienia pana Trąby, z pewnością jednak nie był to on sam, obcy półszept brzmiał zbyt młodzieńczo i niestabilnie – miałem to nieszczęście, że wdałem się swego czasu w romans z kobietą biegle władającą piórem. Nigdy nie przepadałem za ludźmi biegle władającymi piórem, o tym zaś, że istnieją kobiety biegle władające piórem, miałem pojęcie wybitnie teoretyczne. Nigdy w każdym razie nie zetknąłem się z piszącą kobietą i to piszącą tak ekstatycznie, łapczywie i, zdaję sobie sprawę, że brzmi to ryzykownie, piszącą w każdej sytuacji. Ona zasypywała mnie stosami listów i liścików, karteluszków, setkami wyznań, tysiącami notatek, okolicznościowymi wierszami i przygodnymi nowelami, natchnionymi opisami tego, co robiła wczoraj, co robi dzisiaj. Wszędzie napotykałem wypełnione jej zamaszystym pismem i w charakterystyczny wykwintny sposób złożone kartki, ile razy sięgnąłem do kieszeni, tyle razy trafiałem na jakiś tekst, ciągle je usuwałem i ciągle je odnajdywałem. Usuwałem je nie tylko dlatego, że zwyczajnie bałem się, iż wpadną w niepowołane albo raczej w powołane do zabicia mnie ręce mojej żony, to też, ale biegle władająca piórem produkowała takie ilości zapisów, że ilość była głównym problemem, tak czy inaczej, tę monstrualną ilość trzeba było redukować. Nie miałem cienia wątpliwości, iż prędzej czy później któryś z tych wszędzie leżących i zewsząd wylatujących świstków wpadnie w powołane do zabicia mnie ręce mojej żony i tak też się stało. Tak, prawdę powiedziawszy, działo się po wielokroć, na szczęście znaczna część twórczości biegle władającej piórem była twórczością hermetyczną i dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności moja żona za każdym razem natrafiała na wypowiedzi niejasne, zupełnie w zasadzie niezrozumiałe, niemniej jednak zawsze starannie rozkładała i rozprostowywała odnajdywane wszędzie karteluszki, zakładała okulary i czytała, czy też raczej studiowała z uwagą i potem podnosiła wzrok i spoglądała na mnie z pełnym boleści współczuciem, jakby zdawała sobie sprawę, jaką katorgą jest romans z grafomanką o wydelikaconej duszy, która w zasadzie wszystkie, tak jest, wszystkie swoje emocje przelewać musi na papier. Ale biegle władająca piórem nie była grafomanką. Ta trzydziestolatka o wymiarach sto dwa na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem