Выбрать главу

Siedziałem za stołem na drewnianej ławie, wpatrywałem się z nadmierną uwagą w otwarty zeszyt do matematyki, od pewnego czasu byłem w stanie w okamgnieniu rozwiązać każde zadanie, toteż z nudów coraz częściej zamiast algebraicznych równań zapisywałem zasłyszane zdania. Wpierw pisałem z szybkością dźwięku, czyli zgodnie z szybkością przez nich wypowiadanych, przeze mnie zaś słyszanych słów, potem trochę przyśpieszałem i pisałem szybciej, niż oni mówili, i zawsze starałem się odgadnąć ostatnie, a niekiedy i przedostatnie słowo w zdaniu. Zwłaszcza w przypadku pana Trąby było to ciekawe, pan Trąba był pod względem stylistycznym o wiele bardziej nieprzewidywalny niż ojciec. Na przykład teraz byłem pewien, że ostatnim słowem w jego frazie będzie słowo „testament", ale myliłem się. Pan Trąba był rozeźlony do granic furii, a wtedy jego nieprzewidywalność rosła.

– Oto dowód, panie Naczelniku – krzyczał spazmatycznie. – Oto dowód! – i wydobywał zza pazuchy szesnastokartkowy, bezdrzewny zeszyt w kratkę, jeden z tysiąca identycznych zeszytów, które zapisałem tysiącami łamigłówek matematycznych, i w których od niedawna jąłem zapisywać zasłyszane zdania.

– Oto dowód, panie Naczelniku – pan Trąba rozprostowywał kartki i miarkował oddech. -Postanowiłem na koniec uporządkować moje doznania i spisać poglądy, przynajmniej te co radykalniejsze. Chciałem też dać swój życiorys i wspomnienie moich czcigodnych przodków, ale od tej idei odstąpiłem. W końcu, jak pan słusznie zauważył, całe życie byłem w szponach nałogu i wszystko, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczam nałogowi. Pisać wszakże o tym kłopot, a i wstyd nie tyle przed przyszłymi czytelnikami tego nikczemnego kąjeciku, ile wstyd przed samym sobą. Podobnie jak nie jestem pewien, czy mój śp. tatuś życzyłby sobie, by eksponować na piśmie okoliczność, iż i on całe życie tkwił w szponach nałogu, a nie eksponować tego nie sposób, ponieważ śp. tatuś niczym innym się nie zajmował. I śp. moja mamusia tkwiła, i obaj dziadziusiowie tkwili, chociaż podobno dziadziuś ze strony mamusi utkwił późno. W każdym razie z powodu pewnej rysującej się tu, że tak powiem, monotonii estetycznej odstąpiłem, jak powiadam, od idei wspominania moich czcigodnych przodków, ominąłem też własny biogram i postanowiłem poprzestać na spisaniu moich najradykalniejszych poglądów. Wszakże i to mi się nie powiodło. Napisałem na początek stosowną inwokację, pochyliłem się nad nią, ponieważ coś mnie w tych kilku wierszach niewymownie drażniło, niepokoiło, przeanalizowałem słowo po słowie, i przeraziłem się… I dałem sobie spokój, bo pojąłem, że zostało mi tak mało czasu, iż żadną miarą nie zdołam zapisać nawet szesnastokartkowego zeszytu w kratkę… Pan posłucha, panie Naczelniku – i pan Trąba otwarł zeszyt na pierwszej stronie i rozdygotanym głosem, bez troski o interpunkcję jął czytać:

Ku chwale Pana i wszystkich dzieł Jego zaczynam nucić tę złowrogą piosenkę, ku chwale dymówki na parapecie, ku chwale Bawolej Góry na horyzoncie, ku chwale morfinistek, ku chwale włosów i ku chwale szamponów, ku chwale kałamarza i ku chwale bibularza, ku chwale przyświecającej mi świecy, ku chwale ołówka, którym piszę i nawet ku twojej chwale, mój ty nienawistny zeszyciku w kratkę…

Pan Trąba przerwał nieoczekiwanie, spojrzał na ojca i rytualnie zapytał:

– I co pan powie, panie Naczelniku?

– Piękna apostrofa i słusznej nagrody godna, ale za dużo to pan w tym fragmencie nie wyraził, panie Trąba, nieoczekiwanie rychło, powiedziałbym, złamał pan pióro.

– Wystarczająco wiele powiedziałem, a raczej wystarczająco wiele mną zostało tu powiedziane, by włos zjeżył się na głowie – w głosie pana Trąby słychać było bardzo daleki tętent złych mocy. Poczułem lodowaty dreszcz przebiegający po plecach.

– Nie bardzo rozumiem – ojciec trwał przy bagatelnej tonacji.

– Zwrócił pan uwagę na frazę: „Ku chwale dymówki na parapecie"?

– Ku chwale dymówki?… No tak… ku chwale jaskółki… ładna, poetycka i nagrody godna fraza – ojciec spojrzał w kierunku kredensu.

– Panie Naczelniku, dajmy sobie spokój z nagradzaniem mnie za kunszt formalny, zwłaszcza że nie ja własną rękę prowadziłem. Widział pan kiedy dymówkę na parapecie?

Ojciec przyglądał się teraz panu Trąbie z intensywnym namysłem.

– Widział pan kiedy jaskółkę na parapecie? Nie widział pan, bo nie mógł widzieć. Nie jest w zwyczaju tych zresztą bardzo kiepsko poruszających się poza przestrzenią powietrzną ptaków przysiadanie na parapetach… Z wyjątkiem mojego parapetu. Rozumie pan? Codziennie o czwartej albo piątej nad ranem widzę na moim parapecie dymówki, całe mnóstwo dymówek, tupoczą, dziobią, trzepocą skrzydłami. Raz po raz zdają się podrywać do lotu, ale nie, nie odlatują, zostają, zdaje się, że ich ciągle przybywa, wciąż muszą lądować nowe, choć nie widzę ich w powietrzu, widzę je tylko na parapecie, dymówki na parapecie, setki skłębionych dy-mówek na parapecie, lada chwila szyba pierzchnie i zaczną wspinać się na mnie… Rozumie pan? A wie pan, co się dzieje na balkonie? Kto widzi jaskółki na swoim parapecie, niech zburzy balkon, taką ułomną mądrość króla Salomona ja panu powiem, panie Naczelniku.

Rozdygotana dłoń pana Trąby poruszała się ruchem konika szachowego, a może biegła tropem innych nieuchwytnych zwierząt.

– Ku chwale salamandry? Ku chwale ropuchy? Ku chwale pasikonika? Ku chwale jastrzębia i iguany? Ku chwale szczura i jaskółki?

Ojciec przełknął ślinę.

– I co pan wtedy robi? Ucieka pan? Pan Trąba wzruszył ramionami.

– Stosuję najprostszy sposób, po którym znikają bez śladu. Na chwilę przynajmniej. Jeszcze raz spojrzał na zapisaną chybotliwym pismem inwokację i na poetyczny wstęp do

litanii radykalnych poglądów, które nigdy nie zostaną uwiecznione, i z dezaprobatą pokręcił głową.

– Z tymi morfinistkami to też niedobre: „ku chwale morfinistek", nadto pośpieszny haracz spłacany doraźności, choć z drugiej strony jest przecież tego typu silna tradycja literacka. Zna pan, panie Naczelniku, wiersz Charlesa Baudelaire'a Do przechodzącej?

– Nie znam – odparł głucho ojciec.

– Nawet jeśli pan nie zna, to mam nadzieję, iż wierzy mi pan, teraz mi pan wierzy, iż mój wydziobany przez deliryczne ptactwo mózg szykuje się do poznania tamtego świata?

Ojciec milczał, głos pana Trąby zaś brzmiał nieoczekiwanie pogodnie.

– Długo myślałem, panie Naczelniku, długo myślałem i mniej więcej wiem, co powinienem moim ostatnim uczynkiem uczynić dla ludzkości, tyle że moja wiedza jest ogólna, a uczynek winien być konkretny.

– Panie Trąba, gdybym ja był na pana miejscu… – w głosie ojca słychać było pełną napuszonej dydaktyki powagę, której nie znosiłem. – Gdybym ja był na pana miejscu i gdybym istotnie, dajmy na to, wiedział, że pojutrze umrę, to jutro przeżyłbym tak samo, jak przeżyłem wczoraj. Zjadłbym śniadanie, podociekałbym prawdy pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu", popracował w ogrodzie…

– Doceniam piękno i szlachetność idei, by dzień jutrzejszy przeżyć tak jak dzień dzisiejszy czy wczorajszy, ale mnie ten rodzaj piękna i ten rodzaj szlachetności nie dotyczy. Moje życie, panie Naczelniku, od zarania upływa pod presją nieodzownej zmiany. Od kiedy pamiętam, obiecuję sobie, że jutro będzie inne od wczoraj, przyszły tydzień odmienny od minionego, od kiedy pamiętam, moje dzisiaj ma być zawsze cezurą pomiędzy starym a nowym życiem, od kiedy pamiętam, codziennie usiłuję coś zmienić i teraz, kiedy nadchodzi zmiana niechybna, teraz, kiedy moja obecność rychło zamieni się w moją nieobecność, jeszcze podczas mojej obecności, mam zamiar uczynić coś dla świata, co, nie będę ukrywał, formalnie i treściowo urozmaici finał mojej bytności na tym padole.