Выбрать главу

– Na tym polega ich władza nad nami – powiedział ktoś po chwili pełnej dojmującej goryczy.

– Jeśli o mnie idzie, to lubię władzę kobiet. – Od razu pomyślałem, że teraz mówi największy figlarz, żartowniś i psotnik spośród konwojentów, tak pomyślałem i nie myliłem się -jeśli o mnie idzie, to lubię władzę kobiet, ponieważ lubię władzę, którą można robić w konia.

I znów rozległy się śmiechy, chichoty, delikatny brzęk szkła, pociąg znów zwolnił biegu.

– A ja swego czasu byłem z zapracowaną wdową z trójką dzieci – mówił ktoś rozdygotanym i skłonnym do płaczu głosem. – A ja swego czasu byłem z zapracowaną wdową z trójką dzieci – powtórzył raz jeszcze, może powtarzał któryś raz z rzędu, wbrew niesłyszalnym pomrukom niedowierzania, które, choć niesłyszalne, musiały wszak przydać mu siły, bo wreszcie straceńczo rzucił się w wir opowieści.

– Tak. Byłem z zapracowaną wdową. Choć była wdową, nie miała kłopotów finansowych, myślę, że wręcz można by ją nazwać bogatą wdową, mąż nieboszczyk, który umarł nie wiem czemu, nigdy nie chciała o tym mówić, mąż nieboszczyk najwyraźniej zostawił majątek i dochód. Wdowa zagłuszała swoje wdowieństwo niezliczoną ilością powinności i obowiązków oraz pewną nadgorliwością w wykonywaniu prac codziennych. Zawsze wydawało mi się, że ona trochę „bardziej" gotuje rosół, trochę „bardziej" odkurza dywan, trochę „bardziej" prasuje bluzkę. Szczególnie zajadle, to znaczy z niezwykle zajadłym macierzyństwem zajmowała się trójką półosieroconych dzieci. Całą trójkę wychowywała perfekcyjnie w sensie ogólnym, ale też każdy z tych dotkliwie przeze mnie znienawidzonych smarkaczy miał swoją narzuconą im przez matkę specjalizację. Najmłodsza dziewczynka chodziła na balet, średnia grała na pianinie, a najmłodszy chłopczyk uczył się wielu języków obcych. Rzecz jasna, moja zapracowana wdowa ściśle nadzorowała każdą z tych edukacji i to nadzorowała w tak typowy dla siebie zachłanny sposób, iż odnosiłem nieodparte wrażenie, że to ona sama ćwiczy w balecie, gra na pianinie i uczy się wielu języków obcych. I w pewnym sensie tak zresztą było: ona istotnie ćwiczyła, grała i uczyła się. Rozumiecie panowie, to wszystko były rzeczy bardzo trudne, trudna była jej nadgorliwość w wykonywaniu codziennych czynności, trudne było jej wdowieństwo, trudny był jej kult nieboszczyka męża (pytałem ją na przykład o godzinę, a ona mówiła, że Delbana po nieboszczyku chodzi do dzisiaj bez nakręcania), trudna była obecność jej dzieci, trudne były jej rozległe zainteresowania, najtrudniejszą wszakże rzeczą, jej, rzekłbym, najboleśniejszą manią było ramkarstwo. Tak. Ramkarstwo. Moja zapracowana wdowa miała patologicznie rozległą paletę zainteresowań i w dodatku spora część tej palety ujęta była i dosłownie, i w przenośni w ramki. O co chodzi? Chodzi o rzeczy trywialnie proste. Na przykład moja zapracowana wdowa była niedzielną malarką i swoje prace, malunki czy też rysunki najzwyczajniej w świecie oprawiała w ramki i wieszała na ścianie. Fotografowała (miała kilka aparatów fotograficznych, osobny do zdjęć czarno-białych, osobny do zdjęć kolorowych, osobny do zdjęć błyszczących i osobny do zdjęć matowych) i uczynione przez siebie fotografie oprawiała w ramki i wieszała na ścianie, kupowała w antykwariatach stare ryciny, które następnie oprawiała w ramki i wieszała na ścianie, komponowała interesujące kompozycje z kwiatów (była zapaloną turystką i często wyjeżdżała za miasto), które następnie suszyła, oprawiała w ramki i wieszała na ścianie…

Zapadła nagła cisza, może gwałtownie spadłem w czarną otchłań snu, może opowiadający nieszczęśnik nagle przerwał mówienie, zgubił wątek rażony niepojętym bólem. Chyba zdarzyło się jedno i drugie, musiałem na chwilę usnąć, ale i pechowy konwojent, kochanek zapracowanej wdowy z trójką dzieci nie był w stanie dalej ciągnąć swojej strasznej opowieści.

– I co, i co? – budziły mnie powolne i ospałe dopytywania. – No i co, co dalej? Co z nią

dalej? Co dalej było?

– Nic. Nic nie było. Dalej nic nie było. – Jego głos, na początku historii skłonny do płaczu, stał się teraz głosem nadzwyczaj uroczystym i pełnym godności. – Dalej nic nie było. Kiedy się zorientowałem, że i ja jestem jedną z jej zajadle wypełnianych powinności, którą ona na dodatek najchętniej oprawiłaby w ramki, doznałem upokorzenia i odszedłem.

Ktoś powiedział:

– Już niedaleko, widać Pałac.

– Jeszcze niczego nie widać, jeszcze jest ciemno, jeszcze prawie cała godzina – mówił kto inny i potwornie ziewał i usypiał, i ja tym razem, pod koniec jazdy usnąłem snem głębokim jak człowiek wiecznie śpiący na holenderskim obrazie albo jak zajadły aparatczyk snu; a potem, kiedy się obudziłem, słyszałem głos ojca, a może dalej we śnie słyszałem szept ojca opowiadającego historię mężczyzny, którego szczególnie ekscytowały kobiety mówiące językami obcymi. Ojciec zmyślał jak najęty, opowiadał o tym mężczyźnie niby jak o sobie, zmyślał i fantastycznie kłamał, nie dziwiło mnie to ani we śnie, ani na jawie, w granatowych czeluściach wolno sunącego przez błotniste równiny ambulansu pocztowego zmyślali wszyscy. Zmyślona przecież była i całkowicie nieprawdziwa i historia o kobiecie biegle władającej piórem, i o piękności stojącej na krawężniku na ulicy Wiślnej, i nawet ten, co opowiadał o fatalnej, zapracowanej wdowie z trójką dzieci, też wszystko wymyślił. Zmyślanie historii, w których się występuje, jest powinnością i nieodpartą pokusą prawdziwego mężczyzny, wymyślona historia jest pieśnią jego życia i śmierci, opowieść przegranego, zmyślona opowieść przegranego jest znakiem zwycięzcy.

– Nie znam języków obcych – mówił głos ojca w ciemności – nie mówię językami i być może dlatego mogłem być, nie tyle wyłącznie, co szczególnie z kobietami, które mówiły językami, przy czym z całą mocą pragnę podkreślić, iż nie było tu żadnej prostej przekładni ilościowej, im więcej, tym lepiej, jeden język, dobrze, dwa języki, bardzo dobrze, trzy języki, bardzo, ale to bardzo ekscytująco, a z poliglotką to prawdziwa orgia. Nie. Symetria nieokiełznana budzi mój opór, wolę symetrię powściągliwą. Wystarczał mi jeden język i jedna kobieta. Zawsze zresztą i zawsze w końcu jest jedna kobieta – kłamał ojciec w żywe, choć pogrążone w ciemnościach oczy konwojentów i pana Trąby.

I dalej opowiadał o jakiejś całkowicie wymyślonej swojej miłości, która mówiła olśniewającą francuszczyzną. Podobno zwłaszcza nieprzyzwoite zdania lubiła ta nie istniejąca ko-chanica ojca mówić po francusku na przykład: Fouts-moi a mort. Et puis ecris sur ma tombe que jai prris mon pied – czule szeptała mu do ucha, z dziwnym upodobaniem, ta ciemnowłosa romanistka miała też powtarzać raz po raz, trzy brzmiące jak magiczne zaklęcia słowa: mille, villes, tranquilles, mille, villes, tranquilles, rzekomo mówiła raz po raz i dziesiątki razy, w każdej sytuacji.

– Kochałem ją – kłamał ojciec. – Chcieliśmy razem uciec na koniec świata, wyobrażaliśmy sobie, że któregoś dnia, któregoś upalnego roku wjedziemy ze wszystkim, co mamy, do miasta pełnego rudych psów, umorusanych dzieci i tajemniczych, spowitych w woale i zawoje kobiet (z którymi po latach, takie jest życie, panowie, niechybnie bym ją zdradzał) i będzie tam trwał festyn, mille villes tranquilles, ona będzie mówić z zachwytem, zdumieniem, i będziemy mieszkać w domu z widokiem na morze albo w domu z widokiem na łąki, albo w domu z widokiem na ścianę żeńskiego akademika i będziemy tam żyli wiecznie i co noc śnić się nam będzie tysiąc białych konstrukcji architektonicznych, tysiąc śródmiejskich błoń, tysiąc uśpionych zajezdni tramwajowych i tysiąc rzek przecinających kruche i ciemne jak razowiec śródmieścia.