Oczywiście bywały w moim zmarnowanym życiu chwile, kiedy to przychodził mi do głowy ryzykowny pomysł, by poza piciem opanować jeszcze jakąś z ziemskich umiejętności, po namyśle wszakże wszystkie te pomysły odrzucałem. Piłem całe życie i picie było moją pracą i moim wypoczynkiem, moją miłością i moim hobby. Picie było moją sztuką, moim koncertem i moim kunsztownie napisanym sonetem. Picie było moim poznaniem, moim opisem, moją syntezą i moją analizą. Tylko amatorzy, laicy i grafomani twierdzą, że pije się po to, aby złagodzić potworność świata i stłumić nieznośną wrażliwość. Przeciwnie, pije się, by pogłębić ból i wzmóc wrażliwość. Zwłaszcza w takim przypadku jak mój: kiedy niczego nie ma poza piciem, należy z picia uczynić sztukę, należy poprzez wódkę dotknąć sedna rzeczy, a sednem rzeczy jest śmierć. Skoro człowiek jest skazany na ból, skoro człowiek sam skazuje się na ból, należy stać się wirtuozem bólu. I ja, Józef Trąba, arcymistrz własnego bólu, teraz, kiedy moja mdła cielesna powłoka odmawia dopełniania jedynej umiejętności, którą posiadła, ja, Józef Trąba, postanowiłem, zanim umrę z powodu jednej z siedmiu niezawodnych przyczyn, postanowiłem posiąść jeszcze jedną i jednorazową z ziemskich umiejętności, a jest to, jak od dawna wiemy, umiejętność zabicia pierwszego sekretarza Władysława Gomułki.
I aby panowała absolutna jasność – pan Trąba nieznacznie podniósł głos – aby panowała absolutna jasność, z całą mocą pragnę podkreślić, iż ja za swój los nieszczęsny nie winię Moskwy. Pana, panie Naczelniku, upodliła Moskwa, mnie w żadnym wypadku. Poza mną nikt za mój los nie ponosi winy. Gdybym był prawdziwie wielką indywidualnością, poradziłbym sobie ze wszystkim. Moskwa, owszem, rozkłada ten kraj, udaremnia wszelkie inicjatywy i przedsięwzięcia, gnoi oraz zeszmaca ludzi, ale prawdziwie wielkie indywidualności radzą sobie z Moskwą. Przecież na dobrą sprawę nie da się nawet powiedzieć, że Moskwa stanowi prawdziwe wyzwanie dla prawdziwie wielkich indywidualności, bo nie stanowi, nie jest żadnym partnerem, nie jest żadnym przeciwnikiem, można w gruncie rzeczy z nią sobie poradzić z dziecinną łatwością. Prawdziwie wielka indywidualność łatwo, wbrew Moskwie, nauczy się języków obcych, będzie studiować klasyków, zgłębiać filozofię, słuchać wielkich kompozytorów, nawet podróżować. Prawdziwie wielka indywidualność radzi sobie z aksamitną rusyfikacją tego kraju w ten sposób, iż perfekcyjnie opanowuje język Gogola, bo przecież nie język Stalina. Tak jest, panie Naczelniku, gdybym był ciut, ciut mocniejszym człowiekiem, suwerennie panowałbym nad sobą i swoimi niezliczonymi umiejętnościami. Ponieważ jednak jest zgoła inaczej, wchodzę do historii wąską ścieżką barbarzyńców.
Pan Trąba spojrzał na zegarek, potem powiódł spojrzeniem po nas i po ciemnym wnętrzu cukierni, jakby szukał tam smukłego cienia najpiękniejszej kelnerki świata i powiedział:
– Trzeba zapłacić rachunek i czynić naszą powinność.
Staliśmy w przenikliwym chłodzie, pod bezlistnymi topolami, deszcz przestał padać, listopadowe gwiazdozbiory kręciły się nad nami.
– Już niedługo – powiedział pan Trąba i delikatnym ruchem zdjął kuszę z moich ramion. -Po powrocie ochroniarze na parterze zasłonią okna, żeby nikt nie widział, jak chleją wódę i grają w karty. Natomiast u niego na piętrze zasłony, a nieraz i firanki są do późnej nocy odsłonięte. Przypadkowi przechodnie i sąsiedzi powiadają, że nieraz bardzo dobrze go widać, zwłaszcza kiedy stoi w oknie i pali papierosa, połówkę papierosa, bo on z powodów oszczędnościowych pali połówki. W szklanych fifkach.
– Jest pan pewien, że pan trafi, umie pan w ogóle z tego strzelać? – miałem wrażenie, iż od początku wyprawy ojciec po raz pierwszy zainteresował się realnym przebiegiem wydarzeń i po raz pierwszy spojrzał na chińską kuszę miotającą bełty.
– Umiem i trafię – odparł pan Trąba, a szept jego był lodowaty.
– Właściwie gdzie i kiedy nauczył się pan i wyćwiczył? – dociekał ojciec.
– Panie Naczelniku, a w Boga pan wierzy? Wierzy pan, prawda? A jak pan doszedł do biegłości i wprawy w wierze? Nie kombinował pan, nie borykał się pan z problemem, czy jest panu dana łaska wiary, czy nie, po prostu pan chodził do szkółki niedzielnej, na religię, na naukę konfirmacyjną do kościoła, odmawiał pan modlitwy, śpiewał pan psalmy, słowem, w ogóle i pod każdym względem zachowywał się pan jak rasowy wierzący, pełnokrwisty ewangelik i ani się pan obejrzał, jak się pan stał rasowym wierzącym, pełnokrwistym ewangelikiem… Widzi pan, ze strzelaniem z kuszy jest tak samo.
– Pan wybaczy, ale pański wywód jest dla mnie za trudny, panie Trąba.
– Idzie mi o aspekt duchowy – pan Trąba nieoczekiwanie i bardzo osobliwie zachichotał -idzie mi o aspekt duchowy plus ćwiczenia oczywiście. Ćwiczenia są drogą żywota. A poza tym nie należy zapominać, że jest to – pan Trąba uniósł kuszę do ramienia – broń starych Chińczyków – należy zatem uwzględniać nauki starych Chińczyków. A starzy Chińczycy powiadają, iż strzelając do celu należy się uwolnić od trywialnej myśli o konieczności trafienia. Strzała ma mieć duchowy zasięg, strzelec musi zaś trwać w intensywnym napięciu, aż strzał spadnie nań jak dojrzały owoc, jak śnieg z bambusowego liścia…
Słychać było nadjeżdżające samochody i motocykle, trzaskanie drzwiczek, głosy, w ciemnych oknach, w które wpatrywaliśmy się od dobrej godziny, zapaliły się światła. Pan Trąba wydobył zza poły płaszcza umocowaną tam na specjalnie przez matkę wszytych pętelkach strzałę ze srebrnym grotem i z niezwykłą pieczołowitością umieścił ją na łożu kuszy. Rozległo się przeraźliwe krakanie, chyba tysiąc żałobnych ptaków siedziało na krzewach.
– Wrony żyją po kilkaset lat, będą pamiętać tę chwilę wieki po naszej śmierci – powiedział ojciec.
– Nie tylko one – pan Trąba starannie mierzył w kierunku oświetlonych okien – Nie tylko one będą pamiętać, panie Naczelniku… Jest, widzę go! Starzy Chińczycy uczą, by przed trafieniem w cel pokłonić się celowi.
Pan Trąba na moment oderwał kuszę od ramienia, skłonił się, błyskawicznie przytknął ją z powrotem i, prawie nie celując, pociągnął za spust. Usłyszałem świst strzały, brzęk rozbijanej szyby i zapadła absolutna cisza, wrony też umilkły. Po chwili rozległ się krótki, rozpaczliwy krzyk kobiecy, zaczął szczekać pies, słychać było tupot, ktoś biegł w naszym kierunku.
– Dostał. Rozdzielamy się – pan Trąba mówił niesłychanie spokojnym, prawie że sennym głosem. – Jerzyk biegnie do swojej znajomej, my, panie Naczelniku, w kierunku dworca, ale osobnymi trasami. Ku chwale ojczyzny, panowie – pan Trąba wziął szeroki i płynny rozmach i cisnął kuszą w koronę drzewa, wrony poderwały się do lotu, chińska kusza miotająca bełty zawisła na nieprzejrzanych wysokościach.
Biegłem ciemnymi uliczkami i połykałem łzy, nie wiem czemu. Chyba żal mi było kuszy, co cały dzień mi nieznośnie ciążyła, żal mi było bezpowrotnie utraconej zabawki i dziś jeszcze, ile razy bywam w Warszawie, ile razy jestem w tym wilczym mieście, które jest teraz jak biblijne targowisko, tyle razy staję pod tamtą topolą i z zadartą głową wypatruję na wieki wrośniętego w gałęzie i konary i zasnutego pokoleniami liści kształtu chińskiej kuszy. Biegłem ciemnymi uliczkami i wpadłem w ciemną bramę, i wspinałem się po ciemnych schodach, i anielica mojej pierwszej miłości nic a nic nie zmieniona, w tym samym swetrze do połowy uda, otwarła mi drzwi i, tak jak przypuszczałem, zupełnie nie zdziwiła się na mój widok. I cały wieczór siedziałem za stołem i grałem z jej mężem w szachy, ona zmieniała sukienki w głębi mieszkania, czesała się przed lustrem i dawała mi od czasu do czasu tajne i czułe znaki. Grałem więc z nim i czekałem na chwilę, kiedy stanie się to, co zapowiadały gesty jej niesłychanych palców, czekałem, aż on prędzej czy później uśnie nad szachownicą, ale on wcale nie brał się do zasypiania, godzinami rozmyślał nad najprostszym ruchem, to raczej ja zasypiałem i w pierwszym półśnie usłyszałem jej delikatne kroki. Podeszła do telewizora, trupie światło przeszło przez szachownicę, potem rozległa się muzyka poważna, a potem spiker w niesłychanej marynarce wymówił słowa, o których dawno wiedziałem, że zostaną tego wieczora we wszystkich domach wymówione; wymówił słowo „śmierć" i słowo „zamach", i słowo „skrytobójstwo". A potem na ekranie pojawiły się wieżowce i samochody, jakich nigdzie po drodze nie widziałem, i jeszcze na zamazanym zbliżeniu widać było, jak siedzący w otwartej limuzynie prezydent Stanów Zjednoczonych John Fitzgerald Kennedy łapie się za przestrzeloną szyję, jak ktoś rzuca mu się na ratunek, ale ratunku już nie ma, bo strzał był celny i niechybny, jak śnieg spadający z bambusowego liścia.