Bohdan Petecki
Tysiąc i jeden światów
1983
Świecie, świecie!
— Świecie, świecie!
Świat zamrugał, zdziwiony.
Czy świat może mrugać? Niektórzy uczeni fizycy utrzymują, że tak, chociaż określenie „mrugać” zastąpili słowem długim i trudnym do zapamiętania, a zrozumiałym jedynie dla nich samych. Teraz jednak świat zamrugał w sposób zgoła nienaukowy. Za otwartym oknem pokoju na dziewiątym piętrze przepuścił parkę ścigających się wróbli. Nagły przelot dwóch roztrzepotanych cieni i znowu zupełny spokój. Wyglądało to właśnie tak, jakby błękitne czerwcowe niebo zamrugało ze zdziwienia.
— O, świecie, świecie! — rozległo się znowu.
Żartobliwe zawołanie ojca, które Bolek po raz pierwszy powtórzył w jedenastym miesiącu życia (powiedział wtedy powoli i wyraźnie: „fsfiesie, fsfiesie, ouu…”), a które odtąd służyło mu do wyrażenia wszystkich bez wyjątku uczuć, dziś zabrzmiało nie tylko poważnie, lecz zgoła tragicznie.
Nie, nie. W chwili gdy zaczynamy naszą opowieść, jej bohater nie stoi w obliczu żadnej prawdziwej tragedii. Natomiast faktem jest, że ma prawo żywić głębszą urazę do świata. Pomimo że ten świat, upalny, pogodny i piękny jak rzadko kiedy, zdaje się tak wiele obiecywać. Pomimo — a może raczej właśnie dlatego?
Bo zważcie sami. Jest dwudziesty pierwszy czerwiec, drugi dzień wakacji. Zgodnie z dawno ułożonym planem pojutrze, dwudziestego trzeciego, Bolek wraz z rodzicami i babcią miał wyruszyć w podróż, jakiej mógłby mu pozazdrościć nie tylko każdy z jego rówieśników — czternastolatków, lecz także ogromna większość dorosłych mieszkańców kuli ziemskiej. Podróż z bajki. Podróż marzenie.
W przedpokoju piętrzy się już stos pakunków, plecaków i brezentowych worków — mieszczących wszystko, co powinni zabrać ze sobą ludzie zamierzający spędzić wakacje na bezludnej wyspie. Obok pękatych tobołków leżą: zgrabnie zwinięty wielki namiot, dwie turystyczne butle z gazem i sprzęt do nurkowania. A na dole, przed domem, czeka czerwony fiacik z rozłożystym bagażnikiem, przystosowanym do dźwigania dużej gumowej łodzi. Tym fiacikiem rodzina Milejów — to jest babcia Emilia zwana Miłą (Miła Milej — prawda, że takie połączenie imienia i nazwiska byłoby nader stosowne dla każdej babci?), mama Alicja, pan domu i szef wyprawy Henryk oraz nasz bohater — chciała pojutrze wyruszyć w drogę, by przez Czechosłowację, Węgry i Jugosławię dotrzeć w Grecji do portowego miasta Saloniki. Tam miała spotkać się z przyjacielem Henryka Mileja, doktorem Andreasem Uranisem, aby następnie razem z nim, z jego żoną Pinelopi oraz dwojgiem dzieci, Eleną i Pelosem, popłynąć na jedną z setek przepięknych malutkich wysepek, rozrzuconych po słynnym Morzu Egejskim.
Oczywiście nie każdemu wolno bawić się w robinsonów na bezludnych wysepkach należących do Grecji. Ale doktor Andreas Uranis był wicedyrektorem Instytutu Archeologicznego w Atenach i brał udział w wielu wyprawach, których uczestnicy badali dno Morza Egejskiego, wyławiając z niego skarby starożytnej sztuki oraz przedmioty należące do żeglarzy czy kupców przemierzających te wody przed tysiącami lat. Dlatego władze państwowe pozwoliły mu założyć wakacyjny obóz na wysepce, którą sobie upatrzył i ochrzcił imieniem muzy historii, Klio. Bo wyspa była tak malutka, że na morskich mapach figurowała jedynie jako czarna kropeczka bez nazwy.
Doktor Uranis zaproponował ojcu Bolka, by wraz z całą rodziną spędził z nim tegoroczny urlop na Klio. Obaj panowie poznali się i zaprzyjaźnili w Atenach, gdzie Henryk Milej, dziennikarz, przebywał trzy lata jako korespondent popularnej gazety.
Kiedy przyszedł list (gdzieś pod koniec mroźnego lutego) mama Bolka pokręciła z powątpiewaniem głową.
— Na wyspę? Bezludną? My wszyscy? — spojrzała pytająco w stronę babci.
— A niby czemu nie?! — zaperzyła się ta ostatnia. — Pewnie myślicie, że jestem już stara i do niczego się nie nadaję! Akurat! Właśnie że chcę jechać na wyspę. Będę mieszkać wśród kwiatów jak prawdziwa nimfa, będę się pluskać w wodzie i palić ognisko. Może wreszcie trochę się ogrzeję… Brrr! — babcia demonstracyjnie zaszczekała zębami. W pokoju było rzeczywiście chłodno.
— No właśnie! — podchwycił ochoczo Bolek. — Czemu by nie?!
— Czemu by nie… — powtórzył niepewnie ojciec patrząc pojednawczo na mamę.
Po tygodniu burzliwych dyskusji pan domu wysłał do swojego przyjaciela z pięknej Grecji długi i serdeczny list, w którym podziękował za zaproszenie, informując zarazem, jak zwykli mówić dyplomaci, że zaproszenie zostało przyjęte z zadowoleniem.
Dyskusje w domu państwa Milejów toczyły się oczywiście nadal, ale już wokół kwestii czysto praktycznych. Mama przestała zerkać w stronę babci i Bolka, bo przecież nie było powodów do obaw. W końcu któż, jeśli nie czternastoletni harcerz i zapalony turysta, jest powołany do biwakowania na bezludnej wyspie? A babcia Miła, energiczna, ruchliwa, o zawsze uśmiechniętych niebieskich oczach i mlecznobiałych włosach, stanowiła jaskrawe przeciwieństwo osoby, którą można by nazwać staruszką. Nie mówiono zatem więcej o niebezpieczeństwach zamierzonej podróży. Zaczęto się natomiast spierać o wybór trasy, miejsca noclegów, a przede wszystkim o sprzęt i zapasy, jakie należy zabrać z sobą. Po pierwszej przymiarce powstał spis bagaży, których przewiezienie wymagałoby wynajęcia całego pociągu towarowego lub kolumny największych ciężarówek. Przyszło więc skreślać z listy jedną pozycję po drugiej — i to właśnie okazało się najtrudniejsze. Mama Bolka, która była lekarzem, nie chciała nawet słyszeć o uszczupleniu zasobów przeróżnych proszków, ampułek, tabletek, plastrów i bandaży, jakimi wypchała spory tobół, darząc go mianem „podręcznej apteczki”. Na próżno ojciec argumentował, że nie wybierają się przecież na wojnę i nie będą toczyć krwawych bitew z piratami, a na Klio darmo byłoby szukać jadowitych skorpionów, krokodyli, złośliwych nosorożców lub innych drapieżników.
— Odpowiadam za wasze zdrowie — powtarzała nieustępliwie mama — i nikt nie będzie mi dyktował, czego nie mam mieć ze sobą.
Sam ojciec natomiast uważał, że zabranie maszyny do pisania nie jest żadnym kaprysem, a wręcz obowiązkiem względem czytelników jego gazety, których z pewnością zainteresowałyby reportaże z wysp greckich i kronika niezwykłych wakacji spędzonych na Morzu Egejskim.
— Weźmiesz mały notesik i będziesz w nim zapisywał najważniejsze fakty — orzekła babcia. — Resztę zapamiętasz. Jako chłopiec miałeś chwalebny zwyczaj zabieranie z sobą na wakacje zeszytów i podręczników, nie zdarzyło się jednak, żebyś choć raz przed końcem lata zajrzał do któregoś z nich. Z biegiem czasu nie stałeś się wcale mądrzejszy, co, jako twoja matka, stwierdzam z pewnym ubolewaniem.
— Mogłaby mama nie mówić takich rzeczy przy dziecku — bąknął z niesmakiem ojciec. — Poza tym moja walizkowa maszyna nie zajmie nawet jednej setnej części miejsca, jakie zdaniem mamy powinniśmy zarezerwować dla tej monstrualnej piramidy konserw, kaszek, makaronów, ziemniaków, sucharów, marynat, dżemów i licho wie czego jeszcze…
— Ale maszyna jest niejadalna — ucięła babcia, której miała podlegać wyspiarska kuchnia. — Ciekawa jestem, co powiesz, kiedy po całym dniu pływania i nurkowania dam ci na kolację naleśniki z papieru, przełożone kalką.
Bolek przyznawał w duchu rację kolejno mamie, ojcu i babci, ale nic nie mówił. Postanowił, że włączy się do dyskusji tylko w wypadku, gdyby ktoś chciał skreślić z listy choćby jeden drobiazg należący do wyposażenia łodzi i sprzętu do nurkowania bądź któryś z tak absolutnie niezbędnych każdemu robinsonowi przedmiotów, jak: saperka, toporek, torebka gwoździ, zapas sznurka i drutu, nóż myśliwski, szkło powiększające, słój kleju i jeszcze kilkanaście innych drobiazgów.