— Ładnie mnie urządziłeś! — wydyszał. — Najpierw utknąłem wewnątrz jakiegoś szklanego słoja, który niby był przezroczysty, ale nic nie widziałem. Ani kawałka tej twojej planety. Coś do mnie wprawdzie gadało, tyle że zupełnie od rzeczy. Życzono mi miłych pragnień. Potem przyszedł jakiś strażnik. Z tym przynajmniej mogłem się porozumieć, co wcale nie znaczy, że powiedział mi coś mądrego o waszym świecie. Myślał, że jestem dzieckiem, i pouczał mnie, żebym pilnował jakiejś „złotej nitki”. Też coś! Zrozumiałem tyle, że tam mieszkają sami artyści, zajmujący się wyłącznie wymyślaniem czegoś, co i tak nigdy nie będzie istnieć naprawdę. A po strażniku pojawiły się jakieś dwa typy spod ciemnej gwiazdy i choć słyszeli, że krzyczałem, to porwali mnie ze sobą i ponieśli ponad atmosferę. Nie mieli żadnego pojazdu i nie dali mi nawet skafandra. A ty mówiłeś, że nie spotka mnie tam nic nieprzyjemnego. Dobre sobie! Jeszcze chwilka, a byłbym teraz wędrującą pod gwiazdami kupką lodu.
— Przepraszam — rzekł łagodnie Jeden-Jeden. — Nie przewidziałem, że spotkasz pracowników bazy kosmicznej. Oni przebywają przeważnie na satelitach i bardzo rzadko odwiedzają planetę. Co do kontaktów z jej stałymi mieszkańcami, to ostrzegałem, że ich nie zrozumiesz. Cywilizacje we wszechświecie ogromnie różnią się od siebie. Tu i ówdzie Ziemianin nie odgadłby nawet, że przebywa w zamieszkałej krainie. U nas na …. przykład panuje idealna harmonia, ale jej twórcą jest za każdym razem jeden osobnik. Harmonia ta dotyczy wyłącznie jego. Widok krajobrazu wspólny dla wszystkich byłby zakłóceniem praw jednostki. Dlatego ty, jako przybysz z zewnątrz, nic nie widziałeś.
Bolek wzruszył ramionami.
— Też mi harmonia! — burknął. — I cóż by mi z tego przyszło, że oglądałbym sobie najpiękniejsze rzeczy czy widoczki, jeśli istniałyby one jedynie w mojej wyobraźni i nie mógłbym z nikim o nich porozmawiać? Jeszcze nie zwariowałem… chociaż to z pewnością nie twoja zasługa — zakończył.
— Zgodnie z informacjami, jakie wniesiono do mojej pamięci, sama natura ma charakter asymetryczny — odrzekła piłka. — Tam skąd pochodzę harmonia tworzona jest sztucznie, a jej osią bywa zawsze pojedyncza rozumna istota. Tutaj, na Ziemi, istnieje ład zbiorowy. Niestety, nie rozporządzam zespołami ocen wartości, nie potrafię powiedzieć, co jest lepsze, a co gorsze. Wracając do twojej przygody, miałeś doprawdy szczęście…
— Raczej pecha — wtrącił ponuro chłopiec.
— Prawdopodobieństwo spotkania z pracownikami baz kosmicznych wynosiło jeden do miliona. Oni mają odmienny stosunek do mieszkańców innych planet. Stale latają do różnych światów i poznają ośrodki życia, w których rozpoznanie istot rozumnych wymaga nieraz długich obserwacji.
— Co do człowieka, to chyba nie jest aż tak okropnie trudne — zauważył jeszcze bardziej ponuro Bolek.
— Gdyby wiedzieli, skąd przybywasz…
Chłopiec drgnął:
— Wiedzieli! — zawołał. — Domyślili się… a raczej nie, oni już tutaj byli. Tak powiedzieli! Poza tym odgadli, że jestem u nich dzięki tobie, to znaczy, że wasz statek miał awarię, w wyniku której rozsypały się piłki… przepraszam, automaty, i że jeden z nich wpadł w ręce ludzi. Chcieli polecieć ze mną do jakiejś bazy, która właśnie organizuje wyprawę ratunkową.
— W takim razie wkrótce przybędą na Ziemię.
Bolek przez chwilę nic nie mówił, tylko wpatrywał się w kulisty przedmiot z taką uwagą, jakby ujrzał go po raz pierwszy w życiu.
— Co wtedy będzie? — spytał w końcu.
— Najprawdopodobniej odnajdą uszkodzony gwiazdolot. Trafią do niego, ponieważ w razie katastrofy każda z jego części wysyła specjalne sygnały.
— Czy ty także cały czas wysyłasz jakieś sygnały?
— Nie. Jestem samodzielnym automatem obronnym. Nie należę do elementów statku.
— Więc ciebie nie znajdą?
— Nie mam pewności. Będą mnie jednak szukać.
— A w jaki sposób mogliby do ciebie trafić?
— Obliczając tor upadku z miejsca gdzie nastąpiła awaria. Teoretycznie możliwe jest również zlokalizowanie punktu, gdzie następuje początek zmiany wariantów czasoprzestrzeni.
— Rozumiem — Bolek skrzywił się niechętnie. — A co zrobią, jeśli tu przypadkiem przybędą?
— Zabiorą mnie z powrotem.
— Czy wtedy babcia znowu będzie chora? To znaczy, czy zmieni się cały obecny świat, który już sam uznałeś jako wyjściowy?
— Tak. Anulują wprowadzone zmiany. Na to nic nie poradzę. Oni mają bezwzględne pierwszeństwo wydawania poleceń. Poza tym mogą mnie w każdej chwili przeprogramować.
Bolek znowu zastanawiał się przez jakiś czas.
— No dobrze, przypuśćmy, że łatwo byłoby im odnaleźć cię tutaj, u mnie. A gdybym pojechał razem z tobą w jakieś inne miejsce? Daleko stąd.
— Nie potrafię przewidzieć, jak mogłoby to wpłynąć na poszukiwania. Czy chcesz mnie przenieść?
— Owszem. Na bezludną wyspę Morza Egejskiego. Wezmę cię ze sobą na wakacje. Wyruszymy już pojutrze. Zobaczysz, jak będzie fajnie!
— No i co? Lepiej ci trochę? Widzę, że tak, bo nic nie robisz, czyli zachowujesz się normalnie — zabrzmiał w tym momencie głos babci Miłej, która weszła do pokoju taszcząc cztery wielkie słoje napełnione marynatami. Bolek skoczył, żebypośpieszyć babci z pomocą, ale jego dobra wola nie znalazła zrozumienia.
— O nie! Nie po to się męczyłam, żebyś zaraz wszystko rozwalił. Poza tym te słoiczki nie są wcale ciężkie — to chytre kłamstwo zostało wypowiedziane niejako na zapas. Babcia przewidywała bowiem, i zupełnie słusznie, że jej syn, a ojciec Bolka, kończąc pakowanie rzeczy w samochodzie, będzie się łapał za głowę i używał wszystkich możliwych sposobów, aby przekonać współtowarzyszy wyprawy o fizycznej niemożliwości załadowania do osobowego fiata całego dobrze zaopatrzonego sklepu spożywczego.
Na razie jednak jej syna nie było jeszcze w domu, a wnuk ograniczył się do pełnego wyrzutu mruknięcia: „nic bym nie potłukł”. Babcia ostrożnie ustawiła swoje skarby na podłodze, po czym odsapnęła, wyprostowała się i spojrzała na Bolka ze zwycięskim uśmiechem.
— Nie mogę się już doczekać, kiedy wreszcie wyjedziemy — powiedziała wesoło. — Sprawdź jeszcze raz, czy wszystko zabrałeś. Nie zapomnij o masce do nurkowania i płetwach dla mnie. Nie wiem czemu, ale czuję się tak, jakby mi dziesięć lat ubyło.
Nie dziesięć, tylko pięć — chciał sprostować chłopiec. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język. Udało mu się nawet zachować powagę, chociaż miał szczerą ochotę parsknąć głośnym śmiechem, co z pewnością nie zostałoby przychylnie przyjęte przez sędziwą amatorkę nurkowania. Nie powiedział więc nic, poszedł od razu do przedpokoju i wyciągnął z pawlacza jeszcze jeden komplet sprzętu pływackiego.
Tata zwariuje — pomyślał z uciechą, rzucając ciężkie płetwy na piętrzący się w przedpokoju stos kolorowych pakunków.
Jednak tata, przyszedłszy do domu razem z mamą, którą spotkał po drodze, zachował niezmąconą pogodę ducha. Oczywiście nie wiedział o chorobie babci Miłej, bo ta choroba istniała w dawnym świecie. No i był wesoły właśnie jak tata, któremu nagle ubyło pięć lat. Już od progu zawołał:
— Ale pogoda, co?! Mamy trening przed słońcem Olimpu! A propos, czy wiecie, że z naszej Klio widać Olimp? Będziemy biwakować pod opieką wszystkich greckich bogów. Co z obiadem? — zmienił temat. — Nie jadłem dzisiaj w stołówce. Jestem głodny jak wilk.