— Mała dietka przyda ci się przed podróżą — orzekła jego żona. — Zauważyłam, że twoje letnie spodnie zwęziły się podejrzanie od ubiegłego roku. Ale niech będzie. Przygotuję coś do jedzenia, jeśli mama pozwoli mi wejść do swojego królestwa.
— Niechętnie. Bardzo niechętnie — dobiegł z kuchni głosi babci. — No, ostatecznie weźcie sobie po kromce chleba. Byle szybko!
— Chleb tuczy — powiedział szybko pan domu. — Taki obiad nie wyjdzie na zdrowie moim spodniom.
Obiad był jednak znakomity. Mamie udało się bowiem zmylić straże, to znaczy pod jakimś pozorem wywabić z kuchni, babcię Miłe, i z przygotowanego do zamarynowania mięsa przyrządzić pyszny gulasz po węgiersku. Babcia, zasiadłszy przy stole, natychmiast odkryła zbrodnię, ale wzniosła tylko oczy ku niebu i nic nie powiedziała.
Bolek, który przezornie umieścił swój czarny automat w szufladzie biureczka, popadł w głębokie zamyślenie. Teraz, kiedy siedział przy stole razem z rodzicami i babcią, wydało mu się zupełnie niemożliwe istnienie innych światów, a już zwłaszcza takich, w których każdy sam dla siebie tworzy jakąś własną „harmonię” i troszczy się wyłącznie o to, żeby mu nikt nie przeszkadzał, gdy wymyśla piękne „pragnienia” i gdy potem udaje, że te pragnienia zaspokaja. Właśnie udaje, bo przecież nie robi tego naprawdę. I cóż by to miało za sens żyć w takim świecie. Równie dobrze można by odbywać najpiękniejsze podróże, choćby do Grecji, jedynie we śnie. I to samemu, bez jednej przyjaznej duszy, tak że nie byłoby ani z kim popływać, ani pogadać, ani posiedzieć przy ognisku.
Chłopca uderzyła głęboka cisza, jaka zapanowała przy stole. Rozejrzał się po twarzach współbiesiadników i zrozumiał, że ostatnie zdanie musiał wypowiedzieć na głos.
— Nic, nic — rzekł szybko.
Henryk Milej westchnął.
— Świecie, świecie — pokręcił głową. — Tu mowa o niewysłowionych rozkoszach, jakie czekają nas na pięknym Morzu Egejskim, a ten myśli o niebieskich migdałach. Spakowałeś chociaż swoje rzeczy? Pamiętaj, że odpowiadasz za sprzęt.
— Wszystko jest przygotowane — mruknął Bolek. — Żebyś tylko zdołał zabrać to do auta.
— Dla mnie też ma być maska do nurkowania i płetwy — przypomniała babcia. — Inaczej zabiorę je któremuś z was.
— Chcesz pływać z nami? — zdziwił się nieopatrznie pan domu.
— A po co niby jeździ się na wyspy? Pływałam, kiedy was jeszcze nie było na świecie!
Pan Milej znowu westchnął.
— W takim razie weź dla mamy dwa kostiumy — powiedział do żony — żeby mogła przebrać się po kąpieli. Tam będzie wprawdzie bardzo ciepło, ale mimo wszystko trzeba uważać…
— Jajo mądrzejsze od kury! — burknęła w odpowiedzi babcia. — Twój tata — zerknęła porozumiewawczo na Bolka — raz jeden dostał ode mnie łanie. Miał wtedy cztery lata. Byliśmy na wakacjach, nad morzem. Pod wieczór, kiedy zachodziło słońce, nigdy nie mogłam wyciągnąć go z wody. Ryczał jak osioł, tylko głośniej. Usłyszysz w Grecji ryk osłów, to zrozumiesz, co wtedy działo się na plaży. Pewnego dnia, gdy po nieopisanych męczarniach udało mi się go wreszcie wywlec na brzeg, wytrzeć i przebrać, skorzystał z mojej chwilowej nieuwagi, aby wleźć z powrotem do morza w butach, spodniach, koszuli i sweterku. Nic wtedy nie powiedziałam, odwróciłam się jakby nigdy nic i poszłam do domu. Mój przyjemniaczek taplał się jeszcze chwilę, ale potem zaraz pobiegł za mną. A ja udawałam, że go nie widzę. Zaczął mnie przepraszać, potem szlochać jak bóbr. Ja dalej nic. Z kamienną twarzą szłam prosto przed siebie. Dopiero w domu rozebrałam go i wlepiłam… no, co wlepiłam, to wlepiłam. A teraz on mnie poucza, co mam zrobić po kąpieli, żeby się nie przeziębić. Koniec świata!
— Koniec świata! — zaśmiał się trochę nieszczerze ojciec. — Bolku, nic nie słyszałeś, prawda?! Bo gdybyś przypadkiem usłyszał, to byłoby bardzo niepedagogiczne.
— Niepedagogiczne. A kiedy przy dziecku robisz aluzje do wieku twojej matki, dziwiąc się, że jeszcze ma ochotę pływać, to niby jest pedagogiczne? Właśnie, że będę pływać i wracać do obozowiska tylko wtedy, kiedy zawołacie mnie na gotowy obiad. Ja także jadę na wakacje. Dość mam napychania waszych brzuchów przez cały rok.
— To co robią w przedpokoju te weki, puszki, słoje i paczki? — spytała z uśmiechem mama.
— To wszystko dla mnie — odrzekła bez chwili namysłu babcia. — Po baraszkowaniu w wodzie będzie mi się chciało jeść. A wy gotowiście mnie głodzić. Nie potraficie przecież zrobić nawet porządnej jajecznicy.
— Nieprawda! — wyrwało się Bolkowi. — Jajecznicę smażę taką, że na obozach wszystkim ślinka cieknie.
— Tak, ale tam nie będzie kurzych jajek. Tylko łabędzie.
— Coś się mamie pomyliło — stwierdził ze śmiertelną powagą ojciec.
— Nic mi się nie pomyliło. Mówiliście przecież, że z tej wyspy widać Olimp. A pod Olimpem zawsze znajdowano łabędzie jajka. Z jednego wykluli się nawet ludzie czy jacyś bogowie.
— To całkiem nowa wersja mitu o Zeusie i Ledzie — zauważyła mama. — Będziemy ją musieli opowiedzieć Uranisom. Nie wiem jednak, czy z tego rodzaju surowców wypadałoby robić jajecznicę. Byłoby to coś w rodzaju ludożerstwa.
— Dlatego zabieram jedzenie — odparowała z żelazną logiką babcia.
Wszyscy się roześmieli, a ojciec Bolka zawołał:
— Świecie, świecie! Na następny urlop wybiorę się sam jak palec i nie zostawię wam nawet adresu. Przynajmniej nikt mi nie będzie przypominał, że miałem niedobrą matkę, która mnie katowała, kiedy byłem malutki. Poza tym — w oczach taty odbiło się rozmarzenie — poza tym może i ja spotkam jakąś cudowną, białą łabędzicę.
Bolek przestał przysłuchiwać się rozmowie, choć przybrała nader interesujący obrót. Wszyscy w domu są dzisiaj tacy weseli i zadowoleni z życia. Dlaczego tak nie może być zawsze? Czy koniecznie trzeba aż „przesiąść się” do innego świata przy pomocy kosmicznej piłeczki, żeby widzieć wokół siebie szczęśliwych ludzi?
Bo zwykły powszedni dzień w zwykłym prawdziwym świecie nie był wcale tak różowy, jak by człowiek mógł sobie życzyć. Tato, który sam o sobie mówił, że jest w gorącej wodzie kąpany, zbyt często wpadał w pasję i pokrzykiwał. Prawda, że złość mijała mu tak szybko, jak przychodziła, jednak musiał upłynąć pewien czas, zanim z rodzinnego nieba znikały ostatnie ślady chmur. Z kolei mama miała zwyczaj narzekania na codzienne czynności, na brak atrakcyjnych rozrywek i miłych wrażeń, a robiła to najczęściej wówczas, gdy tato wpadał w szał pracy i od świtu do nocy stukał na maszynie. Maszerowała po mieszkaniu z kąta w kąt sztywno wyprostowana. Zagadnięta o coś, odpowiadała albo mrukliwymi monosylabami, albo wygłaszała sążniste przemówienia, w których jej syn, a nierzadko i mąż, występowali jako wcielenie bałaganiarstwa i egocentryzmu. Babcia… o, babcia to zupełnie inna historia. Pokpiwała sobie wprawdzie nader chętnie ze wszystkich i ze wszystkiego, czyniła to jednak tak, że nigdy nikogo nie uraziła. Ale gdy ojciec się złościł lub gdy mama narzekała na swój nieszczęsny los kobiety zepchniętej na margines życia, wtedy babcię bolała wątroba i musiała polegiwać. Zresztą, nawet w dniach miłych i beztroskich, chociaż nigdy się nie skarżyła, często było widać po jej przybladłej twarzy, że czuje ciężar przeżytych lat. Poza tym i mama, i tato nierzadko wracali z pracy ani źli, ani zrzędliwi, tylko przybici.
A teraz w domu tak sympatycznie i wesoło. Aż szkoda, że te ca sprawą piłeczki, która spełniając życzenie Bolka przeniosła go w świat, w którym mama nie będzie zrzędzić, tato krzyczeć, babcia chorować…
Właśnie — chłopiec wrócił w swoich rozważaniach do punktu wyjścia — przecież tak niewiele trzeba, aby czuć się szczęśliwym bez interwencji jakiegoś tam nieziemskiego automatu. Najtrudniej byłoby uzdrowić babcię, chociaż kto wie… Gdyby zawsze w życiu mogła się tylko uśmiechać, gdyby nikt nie robił jej przykrości, to pewnie do dziś nic by nie dolegało i wcale nie trzeba by jej odmładzać, bo po prostu starzałaby się o wiele wolniej. — Świecie, świecie! — wyrwało się Bolkowi.