Выбрать главу

— Co? Przedrzeźniasz starego ojca? — spytał redaktor Milej.

— Nie przedrzeźnia, tylko bierze przykład — sprostowała mama, zanim chłopiec zdążył się wytłumaczyć. — Robi to zresztą od trzynastu lat.

— A niby czegóż mógł się w tym domu nauczyć? — zauważyła z ubolewaniem babcia. — Przy dyplomowanym szarlatanie, jako że wszyscy lekarze, którzy nie potrafią wyleczyć zwykłego kataru, są szarlatanami, a jak ich coś boli, idą ze złości do kolegi, bo chcą mieć przynajmniej satysfakcję, że on także nic nie umie. No, i przy zawodowym naprawiaczu świata, czyli dziennikarzu. Tylko wzdychać. On nikogo nie naśladuje. To wypływa mu prosto z serca. Rozumiem go doskonale.

— Mama jest dziś niemożliwa — rzekł z uśmiechem ojciec. — Chociaż, jeśli chodzi o lekarzy…

— O to, że czasem chorujesz — wtrąciła słodkim głosikiem mama — nie powinieneś mieć pretensji akurat do mnie. Jak wiesz, nie jestem psychiatrą…

— Świecie, świecie! — zawołał pan domu. Natychmiast jednak spojrzał na syna i wybuchnął głośnym śmiechem.

Wkrótce po obiedzie Bolek znowu został sam w pokoju. Parę minut stał nad mapami krajów, przez które mieli przejeżdżać w drodze do Salonik. Przejrzał raz jeszcze listę sprawdzając po raz setny, czy nie zapomniał o jakimś ważnym drobiazgu należącym do powierzonego jego pieczy sprzętu biwakowo-sportowego. Następnie przeciągnął się leniwie i powoli wyszedł na balkon.

Upał był jeszcze większy niż przed południem. Ludzie wracający z pracy do domu snuli się noga za nogą. Nad stawami zebrał się już taki tłum, jak na stadionie w czasie pasjonującego meczu.

Bolek wyobraził sobie, że jest na plaży i wchodzi do chłodnej czystej wody. Zanurza stopy, kolana, wreszcie rzuca się przed siebie zgrabnym szczupakiem i płynie, płynie…

Podróż przez Czechosłowację, Węgry, Jugosławię i Grecję byłaby na pewno niezapomnianą przygodą. Ale i tak przecież będą musieli przebyć tę trasę w drodze powrotnej. A więc może…

Pokiwał głową, jakby przytakując własnym myślom. Następnie szybko wrócił do pokoju, wyjął z szuflady piłeczkę, schował ją głęboko do kieszeni dżinsów i zawołał:

— Świecie, świecie! Niech wszystko na Ziemi zostanie tak jak jest teraz, tylko my bądźmy już na tej wyspie, którą pan Uranis nazwał Klio. Oczywiście z całym bagażem. Niech obóz będzie już rozbity, a ja niech stoję właśnie nad brzegiem morza. No, hop!

Amfora

— Świecie, świecie! — powtórzył Bolek tonem najszczerszego zachwytu.

Niebo nad nim wyglądało tak, jakby wykuto je z czystego kryształu, i chłopiec w pierwszej chwili musiał pomyśleć o dziwnej planecie, z której przybyła jego czarna piłka. Było to jednak uczciwe ziemskie niebo: lazurowe, pełne słońca, sięgające wygiętej linii horyzontu, gdzie szmaragdowe morze zmieniało barwę wpływając w smugę jasnofioletowej mgiełki.

Maleńka zatoczka w kształcie wydłużonej podkowy wrzynała się w ciemne skały wyspy. Na lewo sterczała groźna, wysoka ściana, z której wierzchołka zwisały gałęzie zdziczałych drzewek figowych i krzewów obsypanych kwiatami. Z prawej strony luźne głazy pięły się nieregularnymi tarasami ku półokrągłej grani. Owe głazy, nie licząc pojedynczych kępek kolczastej trawy oraz mchu, były zupełnie łyse i niemal tak białe jak zasuszone kości przedpotopowych gadów. Tylko w jednym miejscu, tu gdzie właśnie stał Bolek, fale marszcząc się na płyciźnie obmywały sierpowaty placyk tworzący miniaturową plażę.

Nagle za plecami świeżo upieczonego wyspiarza rozległo się wysoce podejrzane parsknięcie. Bolek chciał się odwrócić, ale nie zdążył. Pchnięty przez coś, co natarło na niego z impetem rozpędzonego słonia, wystartował jak ptak i przeleciawszy kilkanaście metrów wylądował na brzuchu w wymarzonym Morzu Egejskim. Na szczęście zatoka była płytka, a jej dno pokrywała ubita warstwa drobniutkiego żwiru. Chłopiec zerwał się błyskawicznie, odwrócił i zanurzony po pas przybrał pozycję bokserską. Jeszcze minutę temu oddałby nie wiadomo co, aby znaleźć się w wodzie. No dobrze, ale przecież nie w sandałach, koszuli i spodniach, których kieszeń wypychał czarny przedmiot, posiadający bezcenne właściwości.

Tknięty lękiem o cudowną piłeczkę Bolek, zamiast od razu przystąpić do rozprawy z napastnikiem czy napastnikami, lekko dotknął kieszeni.

— Nic ci się nie stało? Hej, automacie?!

— Oczywiście, że nie — odezwał się znajomy głos. — Jestem odporny na działanie składników, jakie zawiera ciecz, w której się znalazłem.

Uspokojony posiadacz biletu z przesiadką do wszystkich światów teraz dopiero ruszył w stronę brzegu. Jego dłonie znowu zwarły się w pięści.

Usłyszał głośny śmiech przypominający rżenie dwóch koni, z których jeden mógłby być potężnym ogierem, a drugi młodziutkim źrebięciem. Bolek lubił konie, a zwłaszcza źrebięta, mimo to jednak nie spojrzał na osoby, które stały na wprost niego, tuż nad brzegiem morza, i które skądinąd na pewno nie były końmi. Jego wzrok poszybował wyżej, ponad plażę, ku niewielkiej zielonej łączce, okolonej głazami i odłamkami skał. W głębi po białych kamieniach jak po pokruszonych stopniach starożytnego amfiteatru spływał strumyk, podobny do warkocza uplecionego ze srebra. A bliżej, pośrodku dolinki, stały dwa prostokątne namioty, z podniesionymi i połączonymi okapami, tworzącymi dużą werandę. Były tam leżaki i krzesełka turystyczne, dwa stoły, dwie kuchenki gazowe, a także, na specjalnie ułożonych płaskich kamieniach, naczynia, garnki i kubki. Słowem, całe biwakowe gospodarstwo. Przed jednym z namiotów siedziała babcia i pracowicie układała coś w pomarańczowym rondlu. Tuż obok, na rozłożonym polowym łóżeczku, leżała kobieta w białym kostiumie kąpielowym, z twarzą osłoniętą lekkim włóczkowym kapeluszem z olbrzymim rondem.

Więc to jest nasze obozowisko na Klio — stwierdził w duchu Bolek. — Jestem tutaj. Naprawdę jestem. Ale fajnie!

Na plaży znowu zabrzmiał radosny śmiech. Chłopiec natychmiast przypomniał sobie, że uległ haniebnej napaści, i rzucił się w stronę brzegu.

— Eo, Belik, hrangzankran! — dobiegł go wesoły okrzyk, który w rzeczywistości brzmiał może trochę inaczej, ale tak czy owak, był najzupełniej niezrozumiały.

— Losnoskokos! — odpowiedział drugi głos.

— Dobrze, dobrze — zamruczał Bolek. Zatrzymał się stojąc w płytkiej ciepłej wodzie, wodził wzrokiem po dwóch smukłych sylwetkach widniejących na Skraju plaży.

Oczywiście, Uranisowie. Córka i syn przyjaciela ojca, znanego greckiego archeologa. A ta pani w białym kostiumie to z pewnością ich matka. Żeby jeszcze wiedzieć, co oni do mnie wykrzykują…

Jednak niezależnie od tego, co chcieliby mu powiedzieć sprawcy przymusowej kąpieli, Bolek od razu zrozumiał, że zemstę będzie musiał odłożyć na później. Przecież on dopiero przed chwilą kazał się automatowi przenieść w ten świat, który tutaj istniał już nie wiadomo jak długo. Może przyjechali do Grecji wczoraj, a może tydzień temu? W obozowisku zdążyły się zapewne przyjąć pewne obyczaje i kto wie, czy przymusowe kąpanie gapiów nie należało do codziennego rytuału. A jemu nie wolno wyjawić, że w tym miejscu jest od teraz. Więc najlepiej nie robić nic i udawać, że wszystko jest w porządku.