W końcu jednak drogą wzajemnych ustępstw osiągnięto porozumienie i zaczęły się właściwe przygotowania. A teraz i one zostały zakończone. Samochód, już częściowo załadowany, czekał na parkingu pod domem, a reszta spakowanych bagaży w przedpokoju. I właśnie wtedy los wypłatał rodzinie Milejów paskudnego psikusa. Wypłatał go właściwie babci, ale skrupiło się na wszystkich. Bo babcia, ciesząca się na ogół dobrym zdrowiem, ni stąd, ni zowąd w upalne, słoneczne dni pogodnego czerwca zapadła na grypę. Wezwany przez mamę kolega lekarz zapisał antybiotyki stwierdzając równocześnie z głupkowatym, jak osądził Bolek, uśmieszkiem, że przez najbliższy tydzień o żadnym wyjeździe nie ma mowy. A co dopiero o włóczędze przez kilka krajów i prymitywnym koczowaniu na bezludnej wyspie.
I jak tu się dziwić, że Bolkowe „świecie, świecie!” brzmi dziś tak żałośnie.
Babcia zaproponowała, aby rodzice wraz z Bolkiem jechali sobie jakby nigdy nic, dodając, że wyzdrowieje o wiele prędzej, jeśli nie będzie mieć wokół siebie rodziny. Był to jednak nietrudny do zdemaskowania zabieg dyplomatyczny: babcia nie chciała psuć pozostałym domownikom wymarzonych wakacji. Ale przecież było zupełnie jasne, że domownicy nigdy nie zgodziliby się zostawić jej samej. Tak czy owak, fakt pozostawał faktem i podróż do Grecji oraz nadzieje na cudowne wyspiarskie przygody rozpierzchły się w tak zwanej sinej mgle.
Teraz Bolek rozejrzał się po pokoju. Na stole pod ścianą leżały już złożone mapy Czechosłowacji, Węgier, Jugosławii i Grecji oraz karteczki z krótkimi opisami miejscowości, które zasługiwały, aby się w nich po drodze zatrzymać. Chłopiec smętnie pokiwał głową i wyszedł na balkon.
Upał wzmógł się jeszcze. Dziewięć pięter niżej przedszkolaki wraz z wychowawczynią ukryły się w cieniu. Osiedle, w którym mieszkali państwo Milejowie, leżało na skraju śródmieścia i graniczyło z wielkim parkiem leśnym. Zaraz za ostatnimi domami błyszczały w słońcu tafle czterech jeziorek, wokół których popołudniami gromadziły się tłumy spragnionych ochłody mieszczuchów. Dalej ciągnął się szeroki pas niezbyt wysokiego lasu. Dopiero z mgiełki na samej linii horyzontu wyrastały maleńkie z tej odległości bloki innych osiedli oraz fabryczne kominy. Bolek westchnął.
— Co tak wzdychasz? — zabrzmiał tuż obok niego pogardliwy głos. — Brzuch cię boli? Siedzisz w mieście? Ja jadę dzisiaj nad morze. A właściwie lecę. Samolotem.
Na bliźniaczym balkonie stał wysoki, silnie zbudowany chłopiec z krótko przystrzyżoną rudą czupryną. Był to August Karp, najmniej sympatyczny ze szkolnych kolegów Bolka, a zarazem jego sąsiad z tego samego piętra. August zawdzięczał swe rzymskie imię ojcu, Tytusowi. Legenda rodzinna państwa Karpów głosiła, że Tytus Karp pragnąc, aby jego syn stał się osobistością bardziej wybitną niż on sam, nazwał go Augustem, motywując to tym, że August był większym cesarzem aniżeli Tytus. Na razie jednak August Karp był wielki tylko w jednym sensie tego słowa: liczył metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Poza tym stopnie miał gorsze od Bolka, za to zdecydowanie dalej skakał, szybciej biegał, lepiej jeździł na rowerze, a także zdradzał skłonności do nadużywania swoich iście bokserskich pięści.
— Nic mnie nie boli. Siedzę w mieście, bo babcia się rozchorowała — mruknął niechętnie Bolek. — Ma grypę…
— No tak, jeśli się jeździ na wakacje z mamusią i babcią! — August zaśmiał się szyderczo. — Ja już jutro wypłynę sobie daleko w morze. Potem pobiegam po plaży, pokopię piłę… będę tam miał bardzo fajną paczkę. A do mojej babci napiszę kartkę i poradzę jej, żeby nie jadła lodów, bo się przeziębi.
Bolek przestał słuchać. Zacisnął zęby, machnął z wściekłością ręką i błyskawicznie wycofał się do pokoju. Nie miało sensu dyskutowanie z kimś takim jak August. Bałwan!
Uspokoił się trochę i spojrzał na zegarek. Za piętnaście pierwsza. O pół do drugiej trzeba będzie zbudzić babcię, która osłabiona gorączką drzemie w swoim pokoju, i podać jej herbatę, aby mogła popić nową porcję pigułek. Antybiotyki należy zażywać dokładnie co sześć godzin. A rodzice wrócą do domu dopiero około czwartej.
Zza otwartych drzwi, jakby wprost z upalnego nieba, dobiegało wyzywające pogwizdywanie Augusta. Bolka ponownie ogarnęła złość. Żeby pękł ten głupi zarozumialec!
— Świecie, świecie! — zawołał półgłosem. I pomyśleć, że taki typ będzie jutro pływał w morzu! A tu nie można nawet wyjść na balkon, bo on od razu zacznie pleść głupstwa. Świecie, świecie! Mógłby mu powiedzieć, że wybiera się na bezludną wyspę… dopiero zrobiłby minę! Ale to byłoby poniżej godności, a poza tym… poza tym, przecież nie jedzie. Niech już pędzi nad to swoje morze, byleby go więcej nie oglądać.
— A przedtem — wysyczał w nowym przypływie pasji — przedtem niech zleci na łeb razem z tym balkonem, na którym stoi i gwiżdże!
W tym momencie coś okropnie zachrobotało i zaraz powietrze przeszył straszliwy wrzask.
— Ratunku! Ratunku!!! — ryczał ktoś, jakby żywcem obdzierany ze skóry. Tym kimś był ponad wszelką wątpliwość August Karp, ale tego mógł się domyśleć tylko jego szkolny kolega. Głos Augusta przypominał wycie konającego potwora z japońskiego filmu.
Bolek dwoma susami wypadł na balkon. Zdołał jeszcze ujrzeć walącą się w dół prostokątną płytę z pomalowaną na brązowo poręczą i przyczepioną do niej kurczowo sylwetką swego nieznośnego sąsiada.
— Nie! Nie! — krzyknął Bolek. — Ja wcale nie chciałem… — urwał, ponieważ balkon, który spełnił jego życzenie i runął wraz z Augustem, ni stąd, ni zowąd w niedostrzegalnym ułamku sekundy, zamiast roztrzaskać się dziewięć pięter niżej, wrócił na swoje dawne miejsce. Wokół znowu zapanowała cisza, przerywana tylko świergotem ptaków i dalekimi piskami rozbawionych przedszkolaków.
Bolek stał dłuższą chwilę jak skamieniały, po czym odetchnął głęboko i otarł pot z czoła. Co to było? Przywidzenie? Może zaraził się od babci i ma gorączkę? Przecież ten wielki, ciężki balkon, z żelazną balustradą i korytkami pełnymi kwitnących begonii, najwyraźniej leciał w dół jak spadający samolot. I to akurat w tym momencie, kiedy on, Bolek, powiedział…
— Zupełnie jakbym był czarnoksiężnikiem i mógł robić wszystko, o czym tylko pomyślę — szepnął chłopiec zdławionym głosem, bo co innego czytać o czarnoksiężnikach w bajkach, a co innego odnaleźć nagle, po czternastu latach błogiej niewiedzy, potężne mroczne siły w sobie samym.
No, może nie wszystko — poprawił się w myśli z ulgą. Przecież ten balkon jest już znowu tam, gdzie zawsze. Czyli, nie spadał naprawdę, bo balkony nie latają w dół i w górę jak wróble. Ale skądinąd… widział wyraźnie. I słyszał krzyk Augusta. Dziwne.
Pocieszające było tylko to, że August Karp, wrzeszczący czy gwiżdżący, zniknął z pola widzenia. Pewno wrócił do mieszkania.
Bolek pomedytował chwilę, po czym pokręcił głową i ponownie spojrzał na odległe stawy i las na horyzoncie. Jak okiem sięgnąć, ani jednej chmurki. Cisza, jaka ogarnia miasto tylko w upał i tylko w okresie wakacji. Na malutkich sztucznych plażach wokół jeziorek powoli gromadziło się coraz więcej ludzi. Po nakarmieniu babci kolejną porcją pigułek można by tam właściwie pójść i przynajmniej do czwartej popływać w letniej, choć niezbyt czystej wodzie. Tylko czy taka kąpiel sprawiłaby przyjemność komuś, kto miał w perspektywie biwakowanie na bezludnej wyspie i nurkowanie w kryształowych głębiach, pełnych kolorowych ryb i podwodnych dziwów?