— Nikt nie odpowiada, panie — rzekł wreszcie osobnik, który odezwał się pierwszy.
W tym samym momencie za Bolkiem zachrzęściły czyjeś kroki. Chłopiec obejrzał się błyskawicznie. Gdyby to zrobił o ułamek sekundy później, z całą pewnością nie zdążyłby uskoczyć przed mężczyzną, który wychynął z cienia i zmierzał w stronę ogniska, nie widząc, że na jego drodze znajduje się przybysz z przyszłości. Co gorsza, ów mężczyzna trzymał w dłoni oszczep z ostrym grotem, celującym prosto w głowę Bolka. Nic dziwnego, że Bolek dał susa do tyłu. Niestety. Uderzył piętą w jakiś kamień i rozciągnął się jak długi.
Człowiek z oszczepem natychmiast przystanął. Uniósł swoją prymitywną, lecz groźną broń i rozglądał się z uwagą.
— Panie, to niezwykła wyspa — powiedział po chwili drżącym głosem. — Przedtem słyszeliśmy czyjeś wołanie, a potem plusk wody w zatoce i okazało się, że nikt nie przypłynął. A teraz tuż przede mną coś upadło na ziemię. Ale nic nie widzę…
— Obok naszego statku naprawdę coś gadało i pluskało — potwierdził inny.
— Dość! — uciął władczo mężczyzna, który zażądał, by zapalono lampę. — Stańcie obaj nad brzegiem morza i pokłońcie się bogu Enki. Noc i strach mieszają wam zmysły.
— Pokłońcie się wielkiemu bogu Enki — dobiegły od ogniska słowa wypowiedziane niskim, pełnym godności głosem przez kogoś, kto dotychczas milczał. — Pamiętajcie jednak, że jest on bogiem nie tylko wody, lecz także mądrości. Gdyby coś przypłynęło lub upadło, ujrzelibyśmy łódź i zobaczylibyśmy leżącego.
— Święty mężu, mnie także zdawało się, że słyszę chlupotanie, a następnie odgłos upadku — rzekł pokornym tonem człowiek, który przedtem wydawał rozkazy.
— Zapluskała fala, synu — odpowiedział łagodnie osobnik nazwany „świętym mężem”. — Poza tym mogłeś słyszeć tylko mowę gwiazd. Bóg nieba, Anu, sprawił jednak, że gwiazdy są dzisiaj przyjazne. Nie lękaj się więc i nie krzycz na swoich żeglarzy. Sprawili się dzielnie. Dzięki nim przypłynęliśmy wcześniej niż ci, z którymi mamy się tutaj spotkać.
— Pokłonię się Enki i Anu, świętobliwy panie. Ale moja załoga nie dokonała niczego niezwykłego. Ludzie faraona nigdy nie będą żeglować tak dobrze, jak nasi chłopcy.
Nastała cisza.
No i proszę — pomyślał Bolek podnosząc się ostrożnie, żeby tym razem nie narobić hałasu — teraz straszę jak jakaś zjawa. A przy okazji każę ludziom wzywać na pomoc starożytnych bożków…
Nie dziwiło go to, że człowiek z oszczepem usiłował przejść przez niego jak przez powietrze. Pamiętał przecież, że kazał piłeczce, by zrobiła go niewidzialnym. Był zły na siebie, że nie kazał uczynić się również niesłyszalnym. Ale trudno. Teraz trzeba znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce możliwie blisko ogniska i nie ruszać się, nie mamrotać pod nosem, tylko patrzeć i słuchać.
Stąpając przez cały czas na palcach obszedł szerokim łukiem plażyczkę wraz z częścią przylegającej do niej łąki. Następnie posuwając się u stóp pionowej skały zaczął iść w stronę ogniska. Gdy uznał, że jest już dostatecznie blisko, wspiął się na małą kamienną półkę i usiadł. Jego wzrok oswoił się z ciemnością, słabo rozświetloną nikłym płomieniem. Mógł teraz przyjrzeć się dokładnie ludziom gospodarującym na jego Klio. Chociaż… to nie była Klio. W owych pradawnych czasach musiała nosić inną nazwę.
Najbliżej ognia, na skrzynce pokrytej grubą wzorzystą tkaniną, siedział mężczyzna spowity w powłóczystą szatę. Na głowie miał ni to kaptur, ni zawój, cofnięty do tyłu i odsłaniający wysokie, wypukłe czoło. Spod zawoju wyzierały czarne jak sadza włosy, ułożone w drobne loczki. Na pierś spadała mu równie czarna, gęsta, imponująca broda, przystrzyżona na kształt wydłużonego prostokąta. Ale z pewnością nie tylko tej swojej brodzie zawdzięczał nieznajomy niewątpliwy szacunek, jakim darzyli go towarzysze. W ich zachowaniu można było wyczuć trwożną cześć, oddawaną przez prymitywne ludy mocom przyrody i czarownikom, którzy potrafili wmówić swym współplemieńcom, że moce te są im posłuszne.
Brodacz siedział przy ognisku sam. Pozostali wioślarze nie śmieli widać zbliżać się do niego. Nie było ich zresztą wielu. Tylko jeden z nich trzymał w dłoni oszczep.
Pewno strażnik — pomyślał Bolek. Na pewno posłali też kogoś na wierzchołek skały, żeby wypatrywał ewentualnych wrogów. Kilku ludzi pilnuje zapewne statku. Ale w sumie nie mogło ich być więcej niż dwudziestu. Trochę mało jak na załogę takiej wielkiej łodzi. Przecież i w starożytności musiały szaleć tu sztormy.
Najbliżej siedzącego na skrzyni dostojnika stał nagi do pasa dryblas w przypłaszczonym hełmie. I on miał czarną brodę ufryzowaną w drobne warkoczyki. Kiedy ognisko strzelało wyższym płomieniem, jego skóra lśniła jak miedziana blacha. Człowiek ten nosił luźne bufiaste szarawary, spięte w kostkach ozdobnymi klamrami. Na biodrach miał szeroki pas, zza którego wystawała rękojeść sztyletu. Wszyscy pozostali odziani byli podobnie, choć żaden nie mógł się poszczycić równie szerokim zdobnym pasem ani błyszczącym hełmem.
To chyba dowódca. Ten, który tak władczo przemawiał, dopóki nie został zagadnięty przez „świętego męża” — zawyrokował w duchu chłopiec.
— Teraz naprawdę słyszę plusk wioseł — rzekł w tym momencie człowiek z oszczepem.
— Statek od morza! — dobiegł z góry okrzyk.
A więc wystawili straż na szczycie skały. Może strażnik ulokował się w miejscu nazywanym przez Pelosa Gniazdem?
Dowódca skinął na żeglarza, który stał najbliżej. Ten natychmiast uniósł nad głowę zapaloną wcześniej latarnię. Skądś, z morza, odpowiedziało wysokie śpiewne zawołanie.
Wtedy siedzący na skrzyni brodacz wstał, wyprostował się i skrzyżował ręce na piersiach. Pozostał w tej pozycji aż do chwili, gdy obok pierwszego pojawił się w zatoce drugi statek, większy, z wysokim masztem, od szczytu którego biegły liczne sznury podtrzymujące łukowaty drąg, teraz owinięty spuszczonym żaglem. Zadarty dziób, zakończony płaską rzeźbą przypominającą zarys topora, sunął bezszelestnie ku lądowi, aż znieruchomiał.
Kiedy niewidoczny strażnik zawołał: „statek od morza!”, obecni na wyspie żeglarze skupili się w jednym miejscu, mniej więcej w połowie drogi od ogniska do brzegu. Teraz już każdy z nich trzymał w ręce oszczep. Na czele stanął dowódca, który wprawdzie nie wyjął zza pasa sztyletu, ale położył dłoń na jego rękojeści.
— Pozdrowienie z krainy synów największego i jedynego Ptaha od pierwszego strażnika jego ziemskiego Domu! — dały się słyszeć od strony nowo przybyłego statku słowa wypowiedziane gardłowym głosem, w języku zupełnie innym niż ten, którym posługiwali się brodacze czekający na Klio. To powitanie było zapewne umówionym hasłem, bo dowódca zdjął rękę ze sztyletu, a jego żeglarze opuścili oszczepy ostrzami w dół.
— Witajcie w imię Pani Dającej Życie — odrzekł mąż stojący przy ognisku. — Oddalcie się — zwrócił się do dowódcy. Ten, wraz ze swymi ludźmi, natychmiast zniknął w ciemności panującej wśród głazów po przeciwnej stronie łączki, na której po kilku tysiącach lat miały stanąć namioty państwa Milejów i Uranisów.
Bolek dotknął wypchanej kieszeni swoich spodni.
— Automacie Jeden-Jeden — szepnął. — Jak to jest, że ja wiem, co oni mówią? Przecież nie posługują się ani greką, ani angielszczyzną? A innych języków mnie nie nauczyłeś… to znaczy, nie przeniosłeś mnie do świata, gdzie rozumiałbym mowę starożytnych ludów.
— Przepraszam — usłyszał odpowiedź, która jak zwykle rozbrzmiała jedynie wewnątrz jego głowy. — Widocznie źle zrozumiałem twoje polecenie. Zaraz naprawię mój błąd…