Выбрать главу

Łysy kapłan rozwiązał jeden z przywiezionych ze sobą pakunków i podał czarnowłosemu długą tuleję, zaopatrzoną w glinianą pieczęć. Brodacz zerwał ją i wyjął z tulei ciasno zwinięty arkusz. Rozłożył go, usiadł i zaczął czytać. Przybysz znad Nilu zajął miejsce obok. Pochylił się i co chwilę zerkając na pogrążonego w lekturze Czarnogłowego grzał dłonie nad płomieniem ogniska.

— Śledziliście ruch planet. W zasadzie wasze obserwacje zgadzają się z naszymi — powiedział po kilku minutach brodacz nie odrywając wzroku od papirusów. — A jednak istnieje zasadnicza różnica. My bowiem wiemy, że jest jeszcze jedna planeta, nieobecna na waszych mapach. Teraz rzeczywiście nie widać jej na niebie, bo odeszła bardzo daleko od Słońca. Mimo to jednak nie przestała krążyć wokół niego jak wszystkie pozostałe, tylko znacznie wolniej, pokonując niewyobrażalnie długą drogę. Kiedyś przecież powróci do rodziny dwunastu bogów i dwunastu planet. Bo widzisz, mój bracie, praojcowie nasi dowiedli, że dokoła Słońca krąży razem z Ziemią i Księżycem nie jedenaście, lecz dwanaście ciał niebieskich. Ze zderzenia dwóch planet, które nazywamy Marduk i Nimiru, powstała niegdyś Ziemia. Po katastrofie masa obydwu tych globów rozpadła się na dwie części. Jedna rozprysła się na drobne gwiezdne okruchy, natomiast druga zmieniła szlak, jaki zakreśla na niebie. W tej chwili jest bardzo daleko, my jednak wiemy dokładnie, w jakim czasie ponownie znajdzie się w pobliżu Słońca. Jej powrotowi towarzyszyć będą osobliwe znaki, które starzy mędrcy mojego kraju zamierzali wykorzystać dla umocnienia wiary i autorytetu kapłanów. Ponieważ jednak, jak wspomniałem, nie ma już państwa, którym mędrcy ci mogliby rządzić, i ponieważ ani ja, ani nikt z członków naszej Rady nie doczeka ponownego pojawienia się owej planety, wam przekazujemy tę świętą tajemnicę z zaleceniem, abyście jej strzegli przed niepowołanymi, a kiedy przyjdzie pora, wykorzystali zgodnie z waszymi sumieniami. Szczegóły wyczytacie w zapisach, które przywiozłem. Teraz powiem ci tylko, że istniało wśród nas podanie, jakoby właśnie planeta Marduk była ojczyzną życia w świecie naszego Słońca. Jeszcze niektórzy moi nauczyciele wierzyli w to, że tam nadal mieszkają potomkowie naszych praojców i że podczas kolejnych powrotów z dalekich kosmicznych podróży ci potomkowie będą nas odwiedzać, wspomagając radą i czynami. Nie mam podstaw, by zaprzeczać tej legendzie, albowiem wszystkie podania mojego ludu zawierały mądrość i prawdę. Niestety, nie znalazłem i nigdy już nie znajdę potwierdzenia jej słuszności.

— Słucham cię z najwyższą uwagą, panie — rzekł uprzejmie Egipcjanin. — Słyszałem o wielkiej wyprawie morskiej moich praprzodków. Zmusiła ich do przedsięwzięcia tej wyprawy katastrofa na niebie tak straszna, że zniszczyła część Ziemi, między innymi krainę, którą uprzednio zamieszkiwali. Znam waszą naukę o potopie i nieśmiertelnym starcu, Ut-napisztim…

— To jest miano nadane mu przez obcych w niedawnych czasach — przerwał łagodnie brodacz. — My nazywaliśmy go Ziusudrą. Historia wędrówki waszego ludu jest zapisana w kronikach mojej świątyni. Szkoda, że tak późno porównaliśmy podania przekazywane jak największe skarby przez kolejne pokolenia kapłanów. Teraz nie ma już Sumeru. Obawiam się, że między władcami i politykami krajów, w których żyjemy, dojdzie do rywalizacji i wojen. No cóż — westchnął — przemijają królowie i mocarstwa. Tylko mądrość jest nieśmiertelna. Będziecie jej strzec!

— Tak czynimy.

— A gdy kiedyś i wasi władcy utracą państwo, a świątynie bogów, których czcicie, zaczną chylić się ku upadkowi, przekażecie swoją wiedzę następcom. Czytam tu — czarnowłosy znowu pochylił się nad zwojem pokrytym znakami — o waszej projektowanej budowli. Nie rozgłaszamy, że piramidy służą nie tylko zmarłym, lecz także żywym, bo niestety nigdzie i nigdy nie zdołano by postawić ich tyle, aby zapewniły schronienie wszystkim ludziom. Ale główni architekci muszą znać prawdę. Tymczasem na szkicu, który przywiozłeś, dostrzegam poważne błędy. Jego autorzy uczynili wszystko, by wznieść jeszcze jeden wspaniały pomnik zmarłemu władcy, ale naruszyli geometrię całego zespołu już istniejących budowli, co doprowadzi do znacznego zmniejszenia obszaru osłoniętego przed niewidzialnymi, zabójczymi promieniami słońca. Widzę tu zaznaczone przez waszych kapłanów miejsca wewnątrz piramidy, gdzie mają przebywać wybrani, aby mogli przeżyć wiele pokoleń śmiertelników. Te miejsca są wskazane prawidłowo. Ale gdyby architekci wiedzieli, jakim celom ma służyć ich dzieło, i gdyby znali całą prawdę o zespołach waszych świętych budowli, z pewnością uzgodniliby swoje plany z astronomami. Ci zaś powiedzieliby im, że w ciągu lat, które minęły od wzniesienia pierwszych piramid, oś Ziemi zmieniła swe położenie w przestrzeni, wobec czego promienie słoneczne pod innym kątem padają teraz na powierzchnię planety. Ten fakt koniecznie należało uwzględnić, by zachować miejsca chronione nie tylko wewnątrz budowli, lecz także wokół nich, jak to zawsze bywało. Projekt, jaki tu widzę, należy zmienić, mój bracie. Postawienie właściwej piramidy we właściwym punkcie uratuje to, co zepsuła sama natura, a co uległoby ostatecznemu zniszczeniu, gdyby ten plan — brodacz popukał palcem w papirus — został zrealizowany.

— To czym właściwie były piramidy? — zabrzmiał na skalnej półeczce cichutki szept.

— Słucham?

Bolek ocknął się.

— Nic, nic — odpowiedział prędko.

— Coś jednak mówiłeś? — nie dawała za wygraną piłeczka.

— Ale nie do ciebie — wyszeptał chłopiec. Równocześnie gorączkowo począł powtarzać sobie w myśli: Marduk, Ziusudra, Luinanna, Urninurta… żeby tylko nie zapomnieć! Marduk, Isztar, Enki, jeszcze jacyś bogowie… no prószę, już nie wiem! — zezłościł się. — Marduk. Urninurta, Ur-ni-nur-ta — przesylabizował, żeby lepiej zapamiętać. Inaczej nie mógłby spytać pana Uranisa ani ojca o ludzi i bogów noszących te imiona, a przede wszystkim o sprawy, które poruszyli w rozmowie obaj mężczyźni. Nie powie przecież przy śniadaniu, że był ną Klio kilka tysięcy lat temu. Od razu przyleciałby helikopter pogotowia ratunkowego!

Dobrze, dobrze — przywołał się w duchu do porządku. Na razie jeszcze nie ma na sobie kaftana bezpieczeństwa, a już zachowuje się jak prawdziwy wariat. Zamiast uważnie słuchać, co mówią ci tajemniczy ludzie, którzy żyli tak dawno temu i tak wiele wiedzieli, zamyka oczy i powtarza imiona, które figurują pewnie we wszystkich historycznych książkach. Dosyć!

Jakby na podkreślenie tej decyzji uniósł głowę i przetarł palcami powieki. Natychmiast jednak musiał to ponowić.

Pod skałą płonęły dwa ogniska, a nie jedno! Przy pierwszym, którego płomień jakby przygasł, siedzieli nadal kapłani wiodąc poważną rozmowę. Ale ich głosy tonęły w rozpętanej nagle dzikiej wrzawie, jaką czynili ludzie zgrupowani dookoła drugiego ogniska. Cicha wyspa aż trzęsła się od ich śmiechu, śpiewów, okrzyków.

Raptem Bolek drgnął i zrobił ruch, jakby miał zamiar zerwać się na równe nogi. Wprowadzenie w czyn takiego zamiaru musiałoby, ze względu na rozmiary skalnej półeczki, zakończyć się katastrofą, ale na całe szczęście nogi stanowczo odmówiły mu posłuszeństwa. Poprzestał więc na zdławionym szepcie:

— Nie! Nie!

— Czym mogę służyć? — odezwał się natychmiast wewnątrz jego głowy automat Jeden-Jeden.

— Co… co to znaczy? — wybełkotał Bolek.

— Przepraszam. Nie rozumiem.

— Przecież oni! O, o! — tu chłopiec wskazał oskarżycielskim gestem kapłana mieniącego się spadkobiercą Czarnogłowych, przez którego przenikał właśnie najspokojniej w świecie inny człowiek, ubrany w ciemną kurtkę przepasaną wąską szarfą, odsłaniającą rękojeści dwóch wielkich noży. Przeniknął zresztą nie tylko przez brodacza. Przeszedł najzupełniej spokojnie przez sam środek płonącego ogniska. Następnie znikł w ciemnościach panujących u podnóża skały. Po chwili ukazał się znowu.