— Hej! — zawołał ochrypłym głosem. — Słuchajcie no! Tu są jakieś skrzynie. Zdaje się, że pełne. Pomyślałem sobie, że warto je przetrząsnąć.
— Dobrze pomyślałeś — odpowiedział inny mężczyzna ruszając pośpiesznie w stronę pierwszego. On z kolei potraktował jak powietrze Egipcjanina zajętego odczytywaniem glinianej tabliczki.
— Pewno, że dobrze! — rzucił ochoczo trzeci. — Okup okupem, ale gdybyśmy przypadkiem znaleźli jeszcze trochę złota, to nasz okręt bez trudu udźwignąłby jego ciężar.
Bolek przełknął ślinę.
— Co to za ludzie? — wykrztusił. — I dlaczego oni przechodzą przez innych jak zjawy?
— Nie wiem — odpowiedziała piłeczka. — Pamiętaj jednak, że nie żądałeś ode mnie przeniesienia do konkretnego wariantu świata, gdzie właśnie rozgrywają się ściśle określone wydarzenia. Była tylko mowa o faktach tłumaczących pochodzenie przedmiotów znalezionych przez was pod wodą. Jeśli te skrzynie i naczynia spoczęły tam w różnych czasach i zostały przywiezione przez różnych ludzi, to i ty możesz znajdować się teraz równocześnie w dwóch załamaniach czasoprzestrzeni. A nawet więcej niż dwóch. Czy wyrażam się jasno?
Chłopiec milczał przez dłuższą chwilę.
— Jasno? Wcale nie jasno — zadecydował. — Coś jednak zaczynam chyba rozumieć…
Pod skałą, gdzie nie padał już blask ognisk, zabrzmiał chóralny śmiech:
— Masz swoje złoto, krezusie — zawołał ktoś kpiąco. Zaraz potem z cienia zaczęły wylatywać ciskane z rozmachem tabliczki, takie jak te, które przywiózł brodacz, a które, jak sam twierdził, zawierały zapisy bezcennych sumeryjskich tajemnic. A teraz jedna po drugiej fruwały nad całą plażą i trafiając w głazy po przeciwnej stronie zatoczki, rozsypywały się na drobne okruchy. W pewnym momencie w ślad za nimi poleciała pusta już skrzynia. Do jednego z jej rogów przywarł strzęp barwnego materiału.
Bolek z przerażeniem rozpoznał tkaninę, która wyścielała siedzisko brodacza. Egipcjanin nie zabrał więc z Klio ofiarowanych mu skarbów. Dlaczego? Co mu przeszkodziło? A przecież równocześnie, w tej właśnie chwili, Czarnogłowy wciąż najspokojniej siedział na swojej skrzyni przy pierwszym ognisku i prowadził uczoną rozmowę z łysym kapłanem. Tylko że tę chwilę dzieliło od pojawienia się rozwrzeszczanych dzikusów… ile? Sto lat? Tysiąc? Kilka tysięcy?
Chłopiec zaczął rozumieć, co miał na myśli automat Jeden — Jeden mówiąc, że spełniając jego ostatnie polecenie mógł go przenieść do kilku światów naraz. Właśnie miał przed oczami dwa światy, dlatego ludzie, na których patrzył, nie widzieli się nawzajem i mogli przenikać przez siebie jak duchy. Przecież członkowie tej rozkrzyczanej bandy urodzili się wtedy, gdy kości obu uczonych kapłanów już od wieków butwiały w ziemi. Oczywiście, dla współczesnego człowieka także i ci nowi przybysze należeli do starożytności. Tyle że starożytności nie aż tak odległej, jak król Urninurta czy budowniczowie piramid.
Hałaśliwi obwiesie przestali wreszcie zabawiać się rozwalaniem czcigodnych tabliczek. Stwierdziwszy, że w znalezionych skrzyniach nie ma złota ani klejnotów, odeszli na środek polany, gdzie rozsiedli się na kamieniach i trawie, po czym natychmiast znowu zaczęli pokrzykiwać i śpiewać, przerywając sobie nawzajem wybuchami śmiechu. Niektórzy z nich pili wino, lejąc je do srebrnych kubków z takich samych lub zgoła tych samych greckich amfor, z których potem morze spłukało wzory i które spoczywały teraz w namiocie pana Uranisa.
Tak, to muszą być właśnie te amfory — rzekł sobie w duchu Bolek. Piłeczka miała mu przecież pokazać, w jaki sposób na Klio znalazły się przedmioty wyłowione z podwodnej jaskini. Widział już naczynia egipskie i kreteńskie, widział tabliczki, teraz przyszła kolej na amfory. A wracając do tych skrzyń, to brodacz musiał mieć ich kilka. Ci ludzie tutaj — Bolek spojrzał ż odrazą na rozbawionych barbarzyńców — znaleźli i rozbili tylko jedną. Całe szczęście. Inaczej nic nie odkrylibyśmy pod wodą.
Rozwiązawszy w ten sposób zagadki dwóch, a nawet trzech światów, wliczając ten, do którego sam należał, chłopiec skierował wzrok ku drugiemu, nowemu ognisku, roznieconemu w pobliżu pierwszego.
Ujrzał przy nim dwóch tylko ludzi, zajętych grą w kości. Ale ludzie ci tak różnili się od siebie, jakby każdy z nich również pochodził z innego świata.
Mężczyzna siedzący naprzeciw Bolka nosił białą szatę, a na niej skórzany kaftan z krótkimi rękawami. Jego szeroka twarz, o silnych, wystających żuchwach i niewielkiej, dość ostro zarysowanej brodzie, znamionowała upór i silną wolę. Głowę miał pokrytą krótkimi mocno przerzedzonymi włosami sczesanymi na czoło. Obok niego leżał błyszczący hełm z metalowym grzebieniem, a nieco dalej szeroki miecz bez pochwy i również obnażony sztylet. Oczy tego człowieka patrzyły spokojnie i śmiało, a jego ruchy, gdy przystępował do gry, cechowała wyniosła niedbałość.
Natomiast jego partner, acz pozbawiony znamion jakiegokolwiek dostojeństwa, przedstawiał widok znacznie bardziej malowniczy. Głowę miał przewiązaną czerwoną szmatą, której rogi spadały mu na kark i policzki. Jego długa, obszerna suknia była brudna i miejscami podarta, kiedyś jednak musiała prezentować się nad wyraz okazale. Uszyto ją z grubego miękkiego materiału, haftowanego w wielkie kolorowe wzory i złote głowy smoków. Ta wspaniała suknia była jednak ciasno przepasana zwykłym sznurem, na którym podobnie jak u zbirów, którzy niszczyli sumeryjskie tabliczki, tkwiły dwa długie noże.
Człowiek z nożami wykonał właśnie rzut. Spojrzał na kości, skrzywił się, splunął i powiedział:
— Twoja kolej, Rzymianinie — jego głos docierał do Bolka tak samo wyraźnie i czysto, jak przedtem głosy kapłanów.
Mężczyzna nazwany Rzymianinem wzruszył nieznacznie ramionami.
— Wygrałem — stwierdził. — Gdybyś tak jak przyzwoici ludzie miał zwyczaj spłacać swoje honorowe długi, powiedziałbym, że nie opłacało ci się mnie porywać. Zanim moi ludzie zdążą zebrać okup, przegrasz te pięćdziesiąt talentów, których zażądałeś za moją wolność.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się osobnik we wzorzystej sukni. — Poczekaj tylko! Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Zresztą gdybym nawet oddał ci całe złoto, jakie kiedykolwiek przegrałem w kości, to do pięćdziesięciu talentów i tak pozostanie bardzo okrągła sumka.
— Owszem, pięćdziesiąt talentów to niemało — przyznał Rzymianin. — Przebywamy tu razem przez cztery dziesiątki dni, nieprawdaż, piracie? Moi wysłannicy mogą wrócić jeszcze tej nocy. Nie zdążysz się odegrać. Ale na wszelki wypadek wiedz, że ja moje długi zaciągnięte u ciebie spłacę skrupulatnie — ostatnie słowo zostało wypowiedziane szczególnym tonem. — Podsumujemy nasze rachunki, kiedy zawiśniesz na krzyżu. Krzyże czekają zresztą was wszystkich. Jak tylko przybędę na Rodos, dopilnuję cieśli, by wyciosali je z najlepszego cedrowego drewna. To także ci przyrzekam.
Zbir odpowiedział nowym wybuchem śmiechu.
— Cha, cha, cha! Słyszeliście?! — zawołał do swoich towarzyszy. — Nasz gość jest dowcipnisiem. Od iluż to lat jego pobratymcy próbują nas złapać. A nam w to graj. Najbardziej lubimy kupców, ale mieliśmy już także do czynienia z wodzami, namiestnikami prowincji i innymi dostojnikami. Wszyscy musieli nam płacić za wolność lub szli pod wodę. Wy, Rzymianie — zwrócił się znowu do swego partnera — podbiliście Egipt, Grecję, Azję i licho wie, ile jeszcze krajów, być może podbijecie ich drugie tyle, ale nam nigdy nie dacie rady.