Выбрать главу

— Nie wiem, jak kto, ale ja mam zupełnie dosyć — oświadczyła stanowczo babcia Miła. — Nie jedzą, nie pływają, tylko siedzą i gadają.

— O, pani mówi wierszem! — ucieszył się Pelos.

— Właśnie — babcia przytaknęła energicznym ruchem głowy. — Już i mnie udziela się wasze fiksum — dyrdum! Co za towarzystwo — wyprostowała się, po czym zgrabnie wykonała kilka przysiadów. — Idę się kąpać — zakończyła.

— Ja także! — zawołała Eli, która od dłuższego czasu milczała, przysłuchując się wywodom Bolka z trochę ironicznym, a trochę zachwyconym wyrazem twarzy. — Popływamy razem, dobrze?

— Drogie dziecko — powiedziała babcia obejmując dziewczynę ramieniem — my obie jesteśmy jedynymi normalnymi osobami przebywającymi na tej wysepce.

— Pływać, to pływać — zgodził się pan Uranis. — Kąpiel leczy ponoć także wariatów.

Ale nie doszło do kąpieli.

— Popatrzcie! — krzyknął Pelos wskazując morze. — Okręty!

Rzeczywiście. Na tle horyzontu, jak brzydkie rysy na czystym szkle, widniały ciemne, podłużne sylwetki. Niektóre płynęły stosunkowo blisko. Inne, większe, przesuwały się powolutku za nimi. Wśród nich wybijał się jeden, ogromny jak położony na boku drapacz chmur.

— Lotniskowiec — mruknął pan Uranis. W jego głosie zabrzmiała głęboka niechęć. Archeolog odwrócił się i wszedł do namiotu. Po chwili wrócił z lornetką. Zatrzymał się na skraju plaży i przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, obserwując groźny, milczący pochód wojennej floty.

— Daj mi popatrzeć — poprosił pan Milej. Jego grecki przyjaciel bez słowa podał mu lornetkę.

— Tak, lotniskowiec. W licznej asyście. Zauważyłeś bandery?

— Uhm…

— Chodzi o Cypr?

Pan Uranis wzruszył ramionami.

— A skąd mam wiedzieć, o co tym razem chodzi. Może to tylko manewry… — słowo „tylko” zostało wymówione z gorzką ironią. — A może znowu coś się dzieje i jacyś ludzie doszli do wniosku, że trzeba postraszyć innych ludzi? Cypr — mruknął. — Wyspa Afrodyty. Myślę, że teraz wybrałaby sobie inne miejsce, gdyby chciała znowu wyłonić się z morskiej piany. Ale raczej w ogóle zrezygnowałaby z przyjścia na świat. Przynajmniej póki Bolek choć trochę tego świata nie zmieni.

— Pięknie wyglądają, kiedy tak płyną — zauważył Pelos.

— A pewnie! — westchnął jego ojciec. — Podobno wybuch bomby wodorowej jest także zjawiskiem fascynującym. Tylko ja nigdy nie nazwałbym go pięknym.

— Wiecie co — powiedziała cicho pani Pina — odechciało mi się kąpieli. Ciągle siedzimy na plaży. Może raz poszlibyśmy na spacer w głąb wyspy?

— Żeby nie mieć przed oczami morza? — szepnęła mama Bolka.

— Idźcie, idźcie — burknęła babcia. — Ja posiedzę w obozowisku. Rzeczywiście, może trochę za ciepło na kąpiel. Jesteśmy tacy zgrzani…

Wspięli się na wzgórze, idąc cały czas wzdłuż strumyczka, a następnie, przekroczywszy łagodną grań otaczającą półkolem nadbrzeżną łączkę, zeszli w niewielką dolinę. Okrążyli kilka pagórków z piętrzącymi się na szczytach białymi kopczykami pokruszonych głazów i znowu ujrzeli morze. Klio była naprawdę małą wysepką. Tu jednak brzeg jej urywał się raptownie i spadał do wody pionową ścianą, wysoką na kilkadziesiąt metrów.

Dolinka i zbocza wzgórz były pokryte kwiatami. Ich zapach mieszał się z ledwie uchwytnym zapachem morza. Niebo miało barwę białobłękitną. Jedynie wzdłuż linii horyzontu leżały wąziutkie pasma różowych obłoków.

Spacer udał się znakomicie. Wkrótce wszyscy zapomnieli o poważnych dyskusjach, jakie zajęły im całe przedpołudnie, i o niewesołych refleksjach wywołanych widokiem groźnych okrętów. Nawet Bolek przestał wracać myślami ku minionej nocy i swojej czarnej piłeczce, za to częściej niż zwykle zerkał w stronę Eli schylającej się co chwilę, żeby z bliska obejrzeć jakiś kwiatek, i powtarzającej od czasu do czasu jeden i ten sam okrzyk: „ach, jak tu pięknie!”

Wrócili po godzinie zmęczeni, ale pogodni. A babcia Miła powitała ich gotowym obiadem.

— To by było to — rzekł nieco później ojciec Bolka odsuwając pusty talerz. — A teraz róbcie sobie, co chcecie, ale mnie dajcie święty spokój. Idę spać. Tu grasują duchy. Skąd mogę wiedzieć, czy dziś znowu nie dadzą mi się we znaki? Muszę być przygotowany na najgorsze — łypnął na żonę. — Zbudźcie mnie, kiedy lekarze orzekną, że można już pójść popływać.

— Na mnie nie licz — odpowiedziała mama Bolka. — Ja także się zdrzemnę.

— To rozumiem — przytaknęła z zadowoleniem babcia Miła. — Tyle gadacie o starożytnych, a to przecież oni wymyślili powiedzonko: „po obiedzie spocznij chwilkę, po kolacji przejdź się milkę”.

— O ile wiem, starożytni mówili raczej o obowiązkowym tysiącu kroków po jedzeniu — wtrącił nieśmiało pan Uranis. — Niemniej przyznaję, że i to powiedzonko wydaje się całkiem niegłupie… aaa! — zasłonił sobie dłonią usta.

Bolek też poczuł, że ogarnia go senność. Swoją drogą, kto jak kto, ale on na pewno miał prawo czuć się niewyspanym.

Ostatecznie wszyscy, nawet Eli i Pelos, postanowili poleżeć trochę w cieniu. Obozowisko na polanie zaległa głucha cisza.

Bolek wyniósł swoje łóżko przed namiot, ustawił je pod okapem, po czym wyciągnął się jak długi i zamknął oczy. Niemal natychmiast usłyszał znajomy głos:

— Zgłasza się automat jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa. Czym mogę służyć?

— O nic cię nie prosiłem — odpowiedział niechętnie chłopiec. — Czego chcesz?

— Przecież to ty chciałeś zmienić świat?

— Co takiego? A, pamiętam. Ee, tak sobie tylko powiedziałem. Zresztą nie do ciebie, ale do taty.

— Odebrałem te słowa jako twoje życzenie. Słucham?

— Mam ci powiedzieć, jaki świat powinieneś stworzyć?

— Tak jest.

— No, to na początek niech nie będzie floty wojennej ani wojska, ani wojen, i niech nam nigdy nic nie zagraża.

— Tego nie potrafię. Jeśli chcesz, przeniosę cię do wariantu czasoprzestrzeni, gdzie jest tak, jak mówiłeś. Ale z twoim obecnym światem nie mogę w ten sposób postąpić. Równałoby się to ingerencji w waszą cywilizację. Tego moim konstruktorom robić nie wolno. Tym bardziej że nie zagraża wam nic z zewnątrz. To tylko wy sami…

— Nie kończ — burknął ze złością chłopiec. — Zapomniałem. Mówiliśmy już o tym.

— Tak jest.

Przez chwilę panowała cisza.

— A zatem jaki ma być ten świat? — padło znowu pytanie.

— Odkąd to odzywasz się nie proszony?

— Od momentu, gdy… — automat raptem umilkł. Zupełnie, jakby ktoś nagle wyłączył gadające radio.

Bolka to zastanowiło. Jego kulka nigdy dotąd nie zachowywała się w ten sposób. Pomyślał i powiedział, jak mu się wydawało, nader chytrze:

— A co ty byś zaproponował? Jaki… jak ty to nazywasz? Aha, „wariant załamania czasoprzestrzeni”?

— Taki, żeby wszystkie żyjące w nim istoty rozumne miały zawsze piękne pragnienia. Wyobraź sobie podobny świat…

Chłopiec umocnił się w swoich podejrzeniach.

— Mam sobie wyobrazić? To samo radził mi mój ojciec.

— Wiem.

— Skąd możesz wiedzieć?

— Słyszałem.

— Ach tak, słyszałeś. Rozumiem. Ten świat, w którym wszyscy mieliby zawsze tylko piękne pragnienia, wyglądałby dla kogoś przybyłego z zewnątrz jak zbudowany z kryształu, prawda?

— Nie wiem… — głos rozbrzmiewający wewnątrz głowy Bolka po raz pierwszy zawahał się udzielając odpowiedzi. — Być może…