— Wcale nie jesteś automatem! Okłamujesz mnie. Więc jednak znaleźliście moją… to jest waszą piłeczkę! Ona mnie uprzedzała, że to prędzej czy później nastąpi — chłopiec sam dziwił się swojemu spokojowi. — Co teraz zrobicie? Odbierzecie, mi ten automat?
— Owszem, prędzej czy później, żeby użyć twojego określenia. Czy chciałbyś, żebyśmy ci go zostawili?
— No pewnie!
— A pomyślałeś o tym, że wszystkie zmiany, jakie możesz z jego pomocą osiągnąć, zajdą tylko w świecie geometrii en-wymiarowej, kosmicznej, której nie zna jeszcze wasza nauka? Że zawsze będą jedynie teoretyczne? Bo dla ciebie samego, dla twojej świadomości, wszystko zostanie, jak było. Teraz także jesteś tutaj, a skądinąd wiesz, że u ciebie w domu, w jednym z równoległych wariantów czasoprzestrzeni, twoja babcia nadal leży chora i że…
— Wyobraź sobie, że pomyślałem — przerwał z przekąsem chłopiec. — Powtarzasz tylko to, co już dawno przyszło mi do głowy.
— No, może nie aż tak bardzo dawno — sprostował łagodnie głos.
— Jak to? A może specjalnie podrzuciliście mi tę piłeczkę, żeby ona mnie obserwowała?! Skoro tyle o mnie wiecie.
— Nie. Była awaria. Automat znalazł się u ciebie przypadkiem. Ale potem… No cóż. Awaria została usunięta. Wtedy wykorzystaliśmy okazję. Pewnie się już domyśliłeś, że zbieramy informacje o Ziemi i jej mieszkańcach. Wobec tego zmieniliśmy program automatu jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa. Tylko troszeczkę…
— Aha. Więc on nie jest już automatem obronnym?
— Ależ jest. Pełni tylko pewne dodatkowe funkcje.
— Wiecie co — Bolek zezłościł się na dobre — zabierzcie go sobie. Ja już go nie chcę.
— Nie chcesz pozostać dłużej na wysepce? Z rodzicami i z Eli?
— Eli?! Co wy mi tu będziecie gadać o Eli! Tego tylko brakowało! Z Eli — chłopiec zawahał się. Ale urażona ambicja nie pozwoliła mu się wycofać. — Nie chcę! — zawołał. — Nie chcę i już! Rozumiecie?!
— Nie myślisz tak, jak mówisz…
— Właśnie, że myślę! Dużo wiecie o tym, co kto naprawdę myśli — zadrwił. Starał się wszelkimi siłami nie okazać po sobie, że jednak żal mu i Klio, i babci, i tych wszystkich przygód, jakie mógłby jeszcze przeżyć dzięki czarnej piłeczce.
— Zatem mamy zabrać automat?
Bolek przełknął ślinę:
— Tak.
— Dobrze. Zabierzemy go, kiedy będziemy opuszczać wasz Układ Słoneczny. Zresztą — tu głos nabrał takiego brzmienia, jakby mówiący uśmiechnął się — i tak wzięlibyśmy go ze sobą. Nie wolno nam zostawiać przedmiotów pochodzących stamtąd, skąd przybywamy.
— Zabierzcie go już! Od razu! Jasne?! — chłopiec krzyknął tak głośno, aż otworzył oczy.
Przez dłuższą chwilę patrzył nieprzytomnie na cienką tkaninę okapu, przez którą przebijała słoneczna jasność, po czym mruknął pod nosem:
— Spałem i coś mi się śniło. Wiem nawet, co — powiedział trochę głośniej, bo nagle przypomniał sobie rozmowę, którą odbył w czasie drzemki.
Raptem zerwał się i wbiegł do namiotu. Dzień był upalny, więc leżał w samych kąpielówkach. Teraz porwał spodnie i odetchnął z ulgą namacawszy w kieszeni znajomy kulisty kształt. Tak — pokiwał głową przyznając sobie rację. To był tylko sen… Ale ten sen pozostawił po sobie dziwne uczucie. Bolek nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zapomniał o czymś bardzo ważnym, i fakt, że nie może sobie przypomnieć, zaczynał go drażnić, a nawet budził jakiś nieokreślony lęk.
Pozostał jeszcze przez chwilę w namiocie, zerkając na wszystkie strony, jakby szukał kogoś, kto ukrył się, by spłatać mu brzydkiego figla, po czym westchnął i wyszedł na zewnątrz.
Pozostali obozowicze musieli już dawno zakończyć poobiednią sjestę, bo całe towarzystwo, oprócz babci Miłej, było w wodzie, a głowy ojca i pana Uranisa, w białych czepkach, ukazujące się daleko od brzegu, wyglądały jak ping-pongowe piłeczki. Natomiast babcia w swoim trochę staroświeckim kostiumie szła właśnie przez plażę, zamierzając dołączyć do grona pływaków. Powoli wkroczyła do wody. Zanurzywszy się po kolana zaczęła iść wzdłuż brzegu, w stronę zamykającej zatoczkę skały. W ten sposób zboczyła z utartej marszruty wiodącej od namiotu do morza. Nagle zachwiała się i przykucnęła wydając okrzyk bólu:
— Auu! Na pomoc! A cóż to za świństwo!
Pierwszy zdążył Bolek. Stał przecież na brzegu i nie musiał płynąć jak inni. Gdy jednak rozpędzony wpadł do wody i już, już miał chwycić babcię za ramię, ta krzyknęła nagle:
— Stój! Ani kroku!
Chłopiec dosłownie zawisł w powietrzu jak rybitwa, która nie może się zdecydować, czy już spaść na upatrzoną rybę, czy jeszcze chwileczkę poczekać. Ponieważ jednak nie był rybitwą, więc nie mógł zbyt długo pozostawać w takiej pozycji. Dał jeszcze jednego susa, wyprostował się i złapawszy równowagę zawołał:
— Co się stało?!
— Mamo! Mamo! — dobiegły strwożone głosy od strony morza. Słychać było gwałtowne chlupotanie.
— Stój tam, gdzie stoisz, i nie ruszaj się! Auu! — surową komendę babci zakończył nowy jęk.
— Dlaczego? Co się stało? — powtórzył gorączkowo Bolek. — Babciu! Złapał cię kurcz?
— Żaden kurcz! Wlazłam na jeża. Z czego się śmiejesz, potworze! Auu! Gdybym cię nie uprzedziła, to kwiczałbyś teraz tak samo jak ja! Tu aż roi się od tego paskudztwa. Ojej!
— Wcale się nie śmieję — chłopiec z oburzeniem odrzucił oszczerstwo. — Wcale się nie śmieję. Ale muszę przecież podejść, żeby ci pomóc.
— Na razie powiedz wszystkim, żeby się nie zbliżali — odrzekła babcia wyciągając z wody nogę i oglądając ją z boleściwym wyrazem twarzy. Widok rzeczywiście nie był budujący. Podeszwa jej stopy przypominała kaktus obdarzony przez naturę rzadko wyrastającymi, lecz za to bardzo długimi cieniutkimi kolcami.
Tymczasem na miejscu katastrofy zameldowali się pozostali mieszkańcy Klio.
— Poczekajcie — przestrzegł ich Bolek, tak jak sobie życzyła babcia. — Tu są jeże. Babcia weszła na jeża.
— Masz ci los! — zawołał pan Uranis. — To moja wina! Ja przecież znam te wody, a pozwoliłem wam kąpać się bez pantofli.
— Przy plaży nie ma jeżowców — odpowiedział nieco uspokojony ojciec Bolka. — Kto mógł przewidzieć, że mama wybierze się na spacer dookoła wyspy.
— Dobrze ci żartować — ofuknęła go nieszczęsna ofiara egejskiej fauny. — Wyrodne dziecko!
— Uspokójcie się — zażądała kategorycznie pani Pina. — Stójcie nieruchomo. Mącicie wodę. Musi się oczyścić, żebyśmy mogli zobaczyć dno. Wtedy podejdziemy do pani Miłej i wyniesiemy ją na ląd, nie narażając się na to, że jeszcze ktoś nadepnie na jeżowca.
Rada była dobra. Zapanowała cisza przerywana cichym pojękiwaniem babci.
W pięć minut później na plażę wkroczył powoli i z godnością milczący orszak, którego centralna postać płynęła w powietrzu jak posąg starożytnej bogini unoszony na ramionach wiernych wyznawców. Ci, to znaczy panowie Milej i Uranis, ostrożnie skierowali się ku obozowisku, gdzie złożyli posąg, to jest babcię, na polowym łóżku. Wtedy do akcji przystąpiła mama Bolka.
— Brzydko wygląda — powiedziała po chwili z troską. — Niektóre kolce złamały się tuż przy skórze i trzeba je będzie wyciągnąć w szpitalu.
— W szpitalu?! — krzyknęła babcia tak przeraźliwie, jakby właśnie nastąpiła na nowego jeżowca. — Za nic w świecie!
Lekarka pokręciła smutnie głową:
— Niestety. Kolce jeżowców są niesłychanie kruche. Nie ma więc mowy, żebym tutaj oczyściła stopę. A gdybyśmy coś zostawili, to mogłoby nastąpić zakażenie.