— Przepraszam — przerwał dyplomatyczne zachwyty Bolka obojętny głos automatu.
— Co się stało? — burknął chłopiec zły, że przeszkodzono mu w karmieniu kosmicznego szpiega informacjami o zaletach Ziemi, przeznaczonymi dla istot z gwiazd. Bo młody, dumny obywatel pierwszego świata pomyślał sobie tak: chcą lepiej poznać ludzi? No, to ja im pomogę. Naładuję ich takimi wiadomościami, że pękną z zazdrości!
Ale teraz piłeczka przestała odpowiadać. Co gorsza, przestała też słuchać.
— Ogłuchłeś? — syknął Bolek. — Pytałem, co się stało? Czemu mi przerwałeś?
Cisza.
— Jeden-Jeden, odezwij się!
Ostatnie słowa chłopca zagłuszył potężny grzmot, od którego zadrżała cała wyspa. Niebo stanęło w ogniu. Jednocześnie od morza przywiał wiatr. Uderzył od razu z dziką furią, tak że nie spodziewający się niczego Bolek został niemal wprasowany plecami w kamienną ścianę swojego niedawnego fotela. Znowu nastał moment zupełnego spokoju. Spod namiotów dobiegło nawoływanie zmieszanych głosów.
— Idę, idę! — krzyknął chłopiec rozumiejąc, że wobec ataku burzy i tak będzie musiał odłożyć na później edukację obcych kosmicznych cywilizacji. Ale właśnie teraz piłeczka odezwała się, równie łagodnie jak zwykle:
— Odebrałem wezwanie. Wkrótce będę cię musiał opuścić.
Wiatr uderzył ponownie, jeszcze silniej niż za pierwszym razem. Bolek zgiął się wpół i nisko pochylony zaczął iść w stronę obozu. Każdy przebyty metr kosztował go tyle trudu, jakby szedł pchając przed sobą zepsutą ciężarówkę. Mimo to zdołał przekrzyczeć wycie wichru: — Wezwanie? Od nich!
Na Klio rozległ się przeraźliwy, ogłuszający syk, po którym nastąpił potworny huk. Przez chwilę stało się jasno jak w dzień. W upiornym świetle chłopiec dostrzegł z przerażeniem, że jeden z namiotów powiewa w powietrzu jak wielka flaga, trzymająca się jeszcze masztu, ale już na ostatniej nitce. Piorun trafił bardzo blisko. Może nawet w samo Gniazdo?
Ponownie zapanowały ciemności. Bolek zebrał wszystkie siły i przyśpieszył. Nie myślał już o kosmitach, snach ani bajkach z tysiąca i jednego światów. Ziemia jest piękna, to prawda. Razem z jej pogodą i jej burzami. Ale o tym człowiek przypomina sobie po burzy.
Piorun uderzył znowu, a zaraz po nim jeszcze jeden. Wyspą targnął złowrogi łomot, przechodzący w ciągły grzmot, jakby na Klio otwierał się właśnie krater wulkanu i ryczał coraz głośniej, wyrzucając w powietrze płonącą lawę. Jednocześnie uderzyła w chłopca ściana pędzonej wichrem wody. Była tak twarda, że Bolek przeraził się, czy to nie morze zalewa ich zieloną dolinkę i czy całe obozowisko nie zostało już zmiecione z powierzchni lądu. Ale nie. To tylko ulewa.
Ulewa sprawiła jednak, że chłopiec musiał zrezygnować z dalszego marszu. Po prostu nie mógł brnąć pod wiatr dmący z siłą huraganu i zarazem pod prąd rozszalałych potoków wody. Pomyślał, że jego rodzice oraz państwo Uranisowie, walczący teraz o ocalenie namiotów i sprzętu oraz skarbów wydobytych z zatoki, muszą jeszcze dodatkowo martwić się o niego. Upadł na kolana i spróbował mimo wszystko posuwać się dalej na czworakach. Podczołgał się w ten sposób może metr, może dwa, ale więcej już nie zdołał. Przywarł płasko do ziemi i gorączkowo zaczerpnął do płuc powietrza. Zakrztusił się wodą, zakaszlał i przez chwilę myślał, że zemdleje.
Ale nawaliłem — przebiegło mu przez głowę. Powinien być z nimi. Pomagać im ratować obozowisko i sprzęt. Chociaż pewnie zawczasu zabezpieczono przynajmniej łodzie i aparaty do nurkowania. Tymczasem zagadał się jak idiota z… żeby to chociaż wiedział, z kim. Bałwan!
Raz jeszcze Bolek poderwał się, żeby na przekór wszystkiemu pobiec do obozu, ale w tym momencie spadł na niego ciężar, który powalił go ponownie i przygniótł do ziemi. Podjął walkę z nowym przeciwnikiem. Wkrótce jednak zdał sobie sprawę, że każdy jego ruch tylko pogarsza sytuację. W ostatnim przebłysku świadomości pojął, że ten ciężar to niesiony wichrem i nasiąknięty wodą namiot, który wylądował akurat na nim. Skłębione płachty otulały go ciasno. Zaczął się dusić. Ale nawaliłem — pomyślał jeszcze z rozpaczą i stracił przytomność. Dziwna rzecz. Brnąc przez szalejącą wichurę i ścianę ulewy, wśród huku piorunów, gnany strachem o rodziców i Eli, czyniąc sobie gorzkie wyrzuty, że nie wrócił w porę, Bolek nawet nie pomyślał o szukaniu pomocy u czarodziejskiej piłeczki, która przecież wciąż tkwiła w jego kieszeni. I wcale nie dlatego, że owa piłeczka zamierzała go opuścić. Po prostu nie pomyślał. To wszystko. Czuł, że jest potrzebny swoim towarzyszom, a oni są potrzebni jemu. Nawet kiedy toczył swoją ostatnią walkę o zaczerpnięcie tchu, nie przyszło mu do głowy, by mógł go uratować jakiś obcy automat. Może należy to przypisać oszołomieniu, w jakie wprawiły go burza i niebezpieczeństwo. A może w tym zapomnieniu przejawił się głębszy sens, który dałby sporo do myślenia filozofom i innym uczonym, powtarzającym w zaciszach gabinetów odwieczne pytanie: na czym właściwie polega człowieczeństwo?
Bolek siedział w otwartych na oścież drzwiach balkonu i patrzył na cichy, rozsłoneczniony krajobraz otaczający osiedle. Upał nie zelżał ani odrobinę. W ogóle od momentu, gdy w tak niezwykły sposób opuścił swój rodzinny dom, nic się nie zmieniło. Może tylko nad jeziorkami, widocznymi pod ciemnym pasmem lasu, przybyło nieco ludzi, którzy z tej odległości i z wysokości dziewiątego piętra wyglądali jak malutkie mróweczki.
— Co to było? — szepnął chłopiec rozglądając się półprzytomnie. — Świecie, świecie! Co to było?
Nikt nie odpowiedział.
Bolek odruchowo wciągnął do płuc powietrze. Ciągle jeszcze podświadomie czekał na nowy grzmot, nowe uderzenie pioruna, ciągle czuł, jak się dusi, powalony przez huraganowy wiatr, ulewę i omotany ciężkim, namokłym namiotem. Ale mijały sekundy i nic się nie działo. Wszędzie panował spokój. Na ulicach i skwerach życie toczyło się powoli i leniwie, jak zwykle w gorące dni podczas wakacji. Toteż chłopiec odetchnął spokojniej. Nagle drgnął i zaczął gorączkowo szukać w kieszeniach spodni. Ale poza chusteczką do nosa, scyzorykiem, kłębkiem cienkiego drutu, dwoma guziczkami i zębatym kółkiem ze złamaną ośką niewiadomego przeznaczenia, nie znalazł absolutnie nic. Z kolei zaczął rozglądać się po balkonie. Podłoga, nie licząc dwóch doniczek czekających na lepsze czasy, także świeciła pustką.