Bolek odwrócił się i wbiegł do pokoju. Na stole leżały poskładane mapy krajów, przez które mieli przejeżdżać w drodze do Grecji, ale czarnej piłeczki nie było i tutaj.
— Halo! — zawołał zduszonym głosem. — Automacie jeden, jeden, dwa, jeden, dwa, dwa! — chyba po raz pierwszy udało mu się tak gładko wymówić pełną nazwę kosmicznego cudotwórcy. — Gdzie jesteś?
Milczenie. Gdzieś na dole dzieci z przedszkola zaczęły śpiewać piosenkę, a właściwie jej refren, bo całą resztę ciągnął jeden damski głosik brzmiący w mieszkaniu jak bzykanie kołującego komara. Ale ten głosik na pewno nie należał do przybysza z gwiazd.
Chłopiec raz jeszcze omiótł smutnym spojrzeniem pokój i balkon, po czym usiadł na krześle przybierając pozycję człowieka, który stracił więcej, niż posiadał i właśnie zdał sobie z tego sprawę. W tej pozycji pozostał do momentu, gdy wiszący na ścianie stary drewniany zegar zaczął melodyjnie wydzwaniać godzinę. Najpierw cztery uderzenia, a potem innym, głębszym tonem jeszcze dwa.
Ten dźwięk podziałał na chłopca jak zimny prysznic.
— Druga! — wrzasnął zrywając się na równe nogi. — Babcia! — wołał pędząc w stronę przedpokoju. Dobiegł do otwartych drzwi… i w ostatnim ułamku sekundy zdążył jeszcze zahamować. Doprawdy niewiele brakowało, aby biedna babcia Miła została powalona i stratowana.
— Nie! — pisnęła na wszelki wypadek niedoszła ofiara, choć nic jej już nie zagrażało. Ale wypadki rozegrały się zbyt szybko, aby zdołała zareagować we właściwym momencie. — Nie! — powtórzyła nieco grubszym głosem, w którym pojawiła się nuta oburzenia.
— Babciu! — zawołał chłopiec. — Twoje lekarstwo!
No tak. Jeżeli bowiem nic się nie zmieniło, jeżeli wraz ze zniknięciem czarnej piłeczki wszystko wróciło do stanu, jaki istniał, zanim ona się pojawiła i zaczęła przerzucać państwa Milejów z jednego świata do drugiego, to babcia dalej ma grypę i powinna już pół godziny temu zażyć swoje pigułki. A on, Bolek, miał dopilnować, aby nastąpiło to we właściwym momencie, i w tym celu obudzić babcię drzemiącą w swoim pokoju.
— Babciu — wykrztusił teraz przestraszony. — Ja nie zapomniałem… sam nie wiem…
— Nie wiem! — powtórzyła z ironią babcia Miła. — Gdybym chciała czekać, aż przyjdziesz mnie zbudzić, to czekałabym do sądnego dnia.
— Babciu! — zawołał z wyrzutem chłopiec. — Jak możesz?
— Mogę, bo mi wesoło — oświadczyła babcia z przekornym błyskiem w oczach. — No, nie rób już takiej miny — uśmiechnęła się szeroko. — Po pierwsze wcale nie spałam i połknęłam to świństwo, kiedy należało. A po drugie właśnie mierzyłam temperaturę. Mam trzydzieści sześć i sześć. Koniec z tym przeklętym łóżkiem! Rozumiesz, co to znaczy? Jeszcze dzień, dwa… no, najwyżej trzy — zastanowiła się — tak, chyba trzy, bo przecież twoja mama jest lekarzem i będzie chciała nam dowieść, że się wcale nie pomyliła stwierdzając u mnie straszną grypę. Ty tego nie słyszałeś! — wtrąciła groźnym tonem. — No, więc jeszcze trzy dni i w drogę! — złagodniała znowu. — Właśnie dzwoniłam do twojego ojca, żeby przypadkiem nie odwoływał urlopu. Z dziennikarzami nigdy nic nie wiadomo. Usłyszy, że coś ciekawego dzieje się właśnie w Pernambuco albo w Koziej Wólce, i ani się obejrzy na żonę, dziecko czy starą matkę.
— Tego także nie słyszałem? — spytał ze znaczącym uśmieszkiem Bolek, który tak ucieszył się z nagłego wyzdrowienia babci, że zapomniał o wszystkich doznanych przed chwilą wstrząsach.
— Co… a tak, pewnie. Zresztą, jak chcesz — zdecydowała ostatecznie babcia. — Potrafi sobie chyba z tobą poradzić. Tak czy owak, dzwoniłam do niego, a on powiedział, że zaraz wróci do domu. To tyle. Teraz wracam do łóżka, żeby nie drażnić medycyny. O, już ktoś przyszedł!
Rzeczywiście. Z przedpokoju dobiegł odgłos zamykanych drzwi. W następnej chwili Bolek ujrzał rozszerzone ze zdziwienia oczy mamy.
— A ty co tu robisz? — powitała przybyłą zagrypiona babcia. — Powinnaś pracować i leczyć chorych. Tu nie masz nic do roboty.
— Obawiam się, że jednak mam — odrzekła po dobrej chwili lekarka. — Bolku, czemu pozwoliłeś babci wstać? — spojrzała z wyrzutem na syna. — Jesteście nieznośni! Mamo, proszę na mnie popatrzeć — zwróciła się ku krnąbrnej pacjentce. — Oczy mamie błyszczą. Pewnie znowu podskoczyła temperatura. Przecież prosiłam…
— Gorączka? Akurat! Cha, cha, cha! — zaśmiała się babcia. — Właśnie, że nie mam gorączki! Gardło mnie nie boli, nie chrypię i w ogóle czuję się świetnie. Telefonowałam nawet po Henryka, żeby przyszedł do domu i zabrał się do pakowania. Pojutrze jedziemy. A jeśli nawet teraz mam trochę gorączki, to tylko dlatego, że przed chwilą twój syn napadł na mnie w drzwiach, powalił na podłogę…
— Babciu!
— Co do wyjazdu, to się jeszcze okaże — przerwała zdecydowanie pani Alicja, która niezbyt wzięła sobie do serca wiadomość o okrutnym czynie syna. — Na razie stanowczo proszę, żeby mama wróciła do łóżka. Jeśli temperatura istotnie spadła, to zmienimy kurację na czas rekonwalescencji, która i tak potrwa trzy, cztery dni. Czemu mama się śmieje? — spytała stropiona, podchwyciwszy porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili między sobą jej syn i babcia Miła.
— Nic, nic — powiedziała szybko babcia. — Dobrze, położę się. Zresztą i tak miałam to zrobić. — Na razie… — odwróciła się i potulnie poszła do swojego pokoju. Mama obrzuciła Bolka podejrzliwym spojrzeniem, po czym pokręciła głową i udała się w ślad za babcią.
W pięć minut później nadszedł ojciec. Od razu wbiegł do pokoju, w którym czekał Bolek, i rzuciwszy wesoło „cześć” zabrał się do rozkładania map.
— Mama także już wróciła i jest teraz u babci — poinformował chłopiec.
— To świetnie! Wiesz, mama mówiła mi już wczoraj, że babcina grypa ustępuje wcześniej, niż się spodziewała. Zobaczymy, co powie teraz. Muszę zadepeszować do Uranisów i podać im nowy termin naszego przyjazdu. Jeśli podusimy trochę naszego fiacika, to spóźnimy się zaledwie o dwa… najwyżej trzy dni. Co robisz? Mapy! Zostaw! — wrzasnął nagle, bo Bolek ni stąd, ni zowąd porwał go za ręce i ciągnąc za sobą dokoła pokoju puścił się w jakiś osobliwie skoczny taniec. Pan Milej przez chwilę próbował stawiać opór, ale wkrótce ustąpił. I sam zaczął przytupywać do taktu.
— Tato, zorbę! — wpadł na pomysł chłopiec. Zanucił nieco fałszywie, ale za to z ogniem piękną grecką melodię.
Zabawa trwała chyba pięć minut. Wreszcie pan Milej, dysząc ciężko, zwalił się na tapczan i przerywanym głosem zawołał:
— Świecie, świecie!
— Tato — wykrztusił nie mniej zasapany chłopiec — ja wiem, kto to był Urninurta! A także Luinanna! Wiem, że na tej wyspie, na której będziemy biwakować, bywali Sumerowie, Egipcjanie, piraci, a także Cezar. Wiem, jak Klio wygląda i co znajdziemy pod wodą! Tam jest jaskinia!
— Zwariował — orzekł z największym przekonaniem dziennikarz. — Skąd niby miałbyś to wiedzieć?
— Z innego świata. To znaczy, chciałem powiedzieć, śniło mi się. Zobaczysz! Ten świat był inny… Bo widzisz sen snem, ale wszystko wyglądało tak jak naprawdę. No, poza drobiazgami, że babcia już wcześniej była zdrowa, że miała trochę mniej lat, że ty nigdy nie złościłeś się na mnie… — urwał po ją wszy, że wkracza na niebezpieczne tory. — Co tam jakieś głupie kosmiczne piłeczki! — zakończył rezolutnie.
Ojciec wstrzymał oddech i okrągłymi ze zdumienia oczami wpatrywał się w zaczerwienioną z emocji twarz Bolka. Stopniowo jednak nad zdumieniem zaczął brać górę lęk.