W takim razie, co zamierzasz zrobić, idioto, natrząsał się jakiś głos w jego głowie. Wisisz na linie i myślisz o życiu i śmierci. Czyim życiu? Czyjej śmierci?
Gaeta brnął po błotnistym gruncie, buty zapadły mu się w czarnym błocie. Z każdym chlupoczącym krokiem musiał wyciągać stopę z breji; buty wyskakiwały z obscenicznym odgłosem ssania.
— Zawartość tlenu na poziomie krytycznym — oznajmił znów komputer. — Przy obecnym tempie utraty powietrza, powietrze skończy się za siedem minut.
— Jesteś pięćdziesiąt metrów od zasobnika ewakuacyjnego — rzekł Fritz. — Widzisz go?
— Nie widzę wiele przez tę breję — odparł Gaeta, patrząc przed siebie. Dostrzegł wysoki, pękaty kształt sterczący z czarnego błota. — Tak, tak, widzę go!
Bieganie w błocie było niemożliwe, ale Gaeta zdwoił wysiłki. Trochę więcej widział przez wizjer, jakby otaczająca go ciemność nieco zelżała.
— Śnieg zmienia się w deszcz — zameldował sapiąc, brnąc w stronę zasobnika. — Pewnie nadciągnął cieplejszy front.
Zaśmiał się z własnego żartu; „cieplejszy” na Tytanie i tak oznaczało temperatury poniżej siedemdziesięciu pięciu stopni poniżej zera. Tłuste krople spadły mu na wizjer, słyszał, jak bębnią o pancerz skafandra.
— Deszcz składa się z mieszaniny etanu i wody — zauważył Fritz.
— Trochę więcej widać — odparł Gaeta — ale za to grunt zmienia się w prawdziwą zupę. Ciężko się idzie.
— Zawartość tlenu na poziomie krytycznym — rzekł znów komputer. — Przy obecnym tempie utraty powietrza…
Gaeta wyłączył komunikaty głosowe. Nie trzeba mi o tym przypominać, rzekł w duchu. Głośno spytał:
— Hej, czy ten potwór zaczął przesyłać dane z czujników?
Minęło ponad dwanaście sekund, po czym odezwał się Habib.
— Tak! Dane spływają. To cudowne. Jak pan go zmusił do tego?
Gaeta sapał z wysiłku, walcząc z lepkim, ssącym głosem.
— Mój ojciec…
Jezu, pomyślał, brnąc do przodu, chciałem być pierwszym człowiekiem na Tytanie, ale nie chciałem tu zostawać. To błoto tak wsysa, jakby Tytan nie chciał mnie puścić.
— Pana ojciec?
— Tak… — kolejny krok. — Kiedy byliśmy dziećmi… i prosiliśmy go o coś… na co nie miał pieniędzy… mówił nam, że je zdobędzie. Ale nigdy nie zdobył.
Kolejny, pełen wysiłku, krok w błocie.
— Co to ma wspólnego ze zmuszeniem komputera, żeby wysłał dane?
— Okłamywał nas — wyjaśnił Gaeta. — Kłamał… z uśmiechem… a my mu wierzyliśmy… Robił nas w konia za każdym razem.
Widział teraz zasobnik wyraźnie. Deszcz zmywał z niego czarny śnieg.
— Więc… okłamałem… komputer… Powiedziałem mu to… co chciał… usłyszeć.
Gaeta miał wrażenie, że nogi zamieniły mu się w ciężkie kłody. Dotarł do zasobnika i oparł się o niego, prawie osuwając się na ziemię.
— To… zawsze… działa… — wysapał. — Tępy komputer… myśli, że jestem uczciwy.
Potężny cios w ramię wytrącił go z równowagi.
— Gesu! — zawył Gaeta. — Ten przeklęty laser do mnie strzela!
Timoshenko uświadomił sobie, że przebywa w kosmosie już od godziny. Co ja tu robię, zastanowił się, co osiągnąłem?
— Myślałem — mruknął. — Myślałem. Dobrze jest czasem pomyśleć. Pomyśl, zanim coś zrobisz.
Jest tylko jedno życie, które masz prawo odebrać. Swoje własne.
Odrzucił pilota, którego trzymał odzianą w rękawicę dłonią. Przedmiot odleciał, wirując, w nieskończoność kosmosu. Nie jestem ludobójcą. Ale samobójstwo, to co innego. To sprawa, którą muszę rozstrzygnąć z samym sobą.
Dotknął dźwigni bezpieczeństwa, która uszczelniała hełm, mocując go do reszty skafandra. Wystarczy ją pociągnąć, wypuścić powietrze, w ciągu paru sekund dojdzie do dekompresji. Trochę bałaganu, ale będziesz martwy. Żadnych zmartwień, żadnych wyrzutów sumienia. Spokój.
Dotknął dźwigni. Koniec wszystkiego, pomyślał. Jesteś na to gotowy? Jesteś gotowy na śmierć?
Zaskoczyło go to, ale uznał, że nie jest. Mimo wszystko. Mimo utraty Katriny i życia na Ziemi, nie był gotów na śmierć. Przeklęty Eberly, zżymał się w duchu. On ma rację! Ten habitat to więzienie, ale dość przyjemne. Tu można dobrze przeżyć życie, jeśli tylko otworzysz swoje serce.
Życie lub śmierć.
Czy potrafię zbudować własne życie bez Katriny? Zadał sobie to pytanie i odpowiedział: przecież właśnie to robię od dwóch lat.
Spojrzał znów na gwiazdy, plecami do Saturna, i na ciemną krzywiznę habitatu. Gwiazdy odwzajemniły spojrzenie, bez jednego mrugnięcia, bezkompromisowe. Można spojrzeć śmierci w twarz, pomyślał, ale to wystarczy. Wystarczy. Życie jest zbyt cenne, by je odrzucać.
Westchnął, odwrócił się i zaczął ciągnąć za linę, by wrócić do śluzy.
Życie jest odpowiedzią, pomyślał Timoshenko. Wybierz życie. Zawsze zdążysz się zabić, jeśli będzie naprawdę ciężko. A tymczasem, spróbuj jednak zrobić coś ze swoim życiem. Może jednak życie warte jest tego… by żyć.
Negroponte zapukała delikatnie do drzwi gabinetu Urbaina. Kiedy nikt nie odpowiedział, zastukała mocniej.
Tyle mam mu do powiedzenia, pomyślała. Ale on jest tak zajęty tym swoim Tytanem Alfa, że nic innego go nie interesuje.
Nadal cisza.
— Doktorze Urbain — zawołała. — Tu Negroponte. Muszę z panem porozmawiać. Dokonaliśmy wielkiego odkrycia.
Cisza. Czuła, jak wzbiera w niej niechęć. Co za pompatyczny dureń, pomyślała. Jest tak zajęty swoją cenną sondą, że nie zauważyłby nawet, gdyby piekło zamarzło.
Ze złością odsunęła drzwi i wkroczyła do gabinetu. Urbain siedział oparty o biurko, z twarzą w ramionach. Nie żył.
28 MAJA 2096: POWTÓRNE NARODZINY
Gaeta opadł na kolana, gdy kolejny promień jaskrawego, zielonego światła strzelił koło niego.
— Ten chingado laser do mnie strzela! — powtórzył. Przeklęty trzpień musiał wypaść ze złącza, dodał w duchu. Uświadomił sobie, że straszliwie boli go lewe ramię. Wyświetlacze systemu podtrzymywania życia oszalały. Skafander został przebity, a automatyczny system zabezpieczeń odizolował cały rękaw.
Tkwiąc na kolanach w gęstym, czarnym błocie, odkrył, że nie może poruszać lewą ręką. Pewnie złamana, poskarżył się w duchu. Podczołgał się w stronę zasobnika. Może laser tu mnie nie dopadnie, pomyślał. Ale muszę się wspiąć do zasobnika, by wystartować. A całe ramię mam jak sparaliżowane. Czuł nacisk mankietu ciśnieniowego na ramieniu, ale poniżej — nic.
— Co się dzieje? — spytał zaniepokojony Fritz.
— Wchodzę do zasobnika.
Z jednym sprawnym ramieniem był to ogromny wysiłek. Nawet przy stosunkowo niskiej grawitacji Tytana, przy serwomotorach wzmacniających siłę mięśni, skafander był straszliwie ciężki. Pot spływał Gaecie z czoła, kapał do oczu. Czuł, jak zimny pot przesiąka mu kombinezon.
— Habib wyłączył laser — oznajmił Fritz. — Sonda już przyjmuje polecenia z centrum kontroli misji.
— Jak… miło to słyszeć — wysapał Gaeta, wspinając się do zasobnika i wsuwając buty do szczelin w podłodze. Przypominało to stanie w otwartej trumnie, wąskiej i ograniczonej. Przez zacinający deszcz Gaeta widział Alfę, przysadzisty, pękaty kształt przycupnięty na gąbczastym gruncie. Wyglądał obco, zupełnie nie na miejscu.
— Gotów do startu — rzekł Gaeta; ramię paliło mu żywym ogniem, oddech się rwał. Nie czekając na potwierdzenie Fritza, sięgnął do przełącznika, który odpalał silnik rakietowy. — Uruchamiam sekwencję startową — rzekł, ciesząc się, że przełącznik znalazł się po tej samej stronie co zdrowe ramię.