Naukowcy mijali ich w pędzie, gawędząc w podnieceniu. Holly i Tavalera dotarli do włazu, gdzie stał samotny oficer ze statku, w błękitnym mundurze, z palmtopem w dłoni.
— Więc naprawdę lecisz? — spytała Holly, głosem niewiele głośniejszym od szeptu.
Tavalera uśmiechnął się tęsknie.
— Więc naprawdę zostajesz?
— Muszę — odparła, mrugając, bo łzy zaczęły cisnąć jej się do oczu.
— Ja też — odparł. — Muszę wrócić do domu, Holly. Znienawidziłbym siebie, gdybym tego nie zrobił. A w końcu zacząłbym nienawidzić ciebie, że mnie tu zatrzymałaś.
— Pewnie tak. Jego oczy też lśniły.
— Kocham cię, Holly.
Położyła mu ręce na ramionach i oparła głowę na jego piersi.
— Ja też cię kocham. Raoul.
— Wrócę — rzekł, obejmując ją wolną ręką. — Muszę znów zobaczyć Ziemię, rodzinę, starych przyjaciół. Potem wrócę do ciebie.
— Tylko daj znać kiedy, a wyślę po ciebie statek — spojrzała na niego i próbowała się uśmiechnąć. — Jestem teraz ważną figurą. A przynajmniej będę, za parę godzin.
Oficer chrząknął znacząco.
— Przepraszam państwa, ale mamy mało czasu. Proszę wejść na pokład. Musimy zdążyć na spotkanie z tankowcem, który czeka na nas koło Jowisza.
Tavalera skinął głową.
— Wiem coś o tych tankowcach — powiedział spokojnie. Holly przytuliła go i pocałowała z tęsknotą. Odwzajemnił uścisk, by po chwili ją puścić.
— Wrócę — rzekł, podnosząc swoją torbę podróżną.
— Będę czekać — odparła.
Odwrócił się nagle i przebiegł obok oficera, by zanurkować przez właz, po czym znikł.
Próbując odsunąć od siebie przeczucie, że już nigdy go nie zobaczy, Holly ruszyła wolno przez prawie pustą recepcję, z opuszczoną głową, w ponurym nastroju.
— Hm… pani główny administrator?
Podniosła głowę i zobaczyła Ilyę Timoshenko stojącego przy końcu krótkiego korytarza, za którym zaczynał się właściwy habitat. Miał na sobie spodnie i marynarkę bez kołnierzyka, oraz koszulę zapiętą pod samą szyję.
— Pan Timoshenko — rzekła zaskoczona.
— Ilya.
— Ilya. A ja jestem Holły. Poza tym, jeszcze nie jestem głównym administratorem. Będę nim dopiero… — spojrzała na zegarek — za pięć godzin.
W szarych oczach Timoshenki pojawiły się jakieś iskierki.
— I tak będziemy pracować razem przez następny rok. A może dłużej, kto wie?
— Może — odparła Holly, myśląc: a może polecę na Ziemię po zakończeniu kadencji.
Timoshenko wyglądał na lekko zakłopotanego, prawie zmieszanego.
— Wiem, że zaraz porwą cię przyjaciele i różni życzliwi, i odbędzie się ceremonia, więc przyszedłem tu, żeby się z tobą zobaczyć, zanim się to zacznie.
— Czy coś się stało?
— Nie, nic takiego. Chciałem ci tylko pogratulować i zapewnić, że dział konserwacji będzie dla ciebie utrzymywał tę latającą puszkę w idealnym stanie.
— Dla wszystkich ludzi — rzekła Holly.
— Tak, dla wszystkich. Skoro Eberly nie jest już administratorem, mogę ci to obiecać z całego serca.
Holly uśmiechnęła się, wbrew sobie.
— Nie lubisz Malcolma? Timoshenko odwzajemnił uśmiech.
— Nie lubię większości ludzi, ale jego szczególnie. Holly zaśmiała się.
— Cóż, mam nadzieję, że mnie polubisz, choć trochę. Ruszyła w kierunku klapy na końcu korytarza.
— Chyba już trochę lubię — rzekł Timoshenko. Wyprzedził ją i wystukał kod na klawiaturze. Ciężka klapa stanęła otworem.
— Hmm… czy mógłbym cię prosić o przysługę? — spytał, stojąc plecami do niej.
— Przysługę?
Odwrócił się twarzą do niej, dziwnie zakłopotany, i wyjaśnił:
— Kiedy zostaniesz głównym administratorem, będziesz mogła dzwonić do różnych ludzi na Ziemi, prawda?
— Przecież każdy ma prawo…
— Nie wygnańcy — przerwał jej Timoshenko. — Władze w Moskwie nie pozwolą mojej byłej żonie odbierać ode mnie wiadomości.
Holly zrozumiała.
— Więc chcesz, żebym do niej zadzwoniła.
— Gdybyś mogła.
— Z przyjemnością, Ilya. Może nawet ściągniemy ją tutaj, żebyście mogli być znowu razem.
Timoshenko zaczerwienił się. Uśmiechał się, ale był to uśmiech zażenowania. Odwrócił się szybko i otworzył klapę.
Holly zobaczyła za nią zieloność habitatu, żywą, wibrującą. Timoshenko skłonił się przed nią i przepuścił ją przez sobą, by wkroczyła do swego królestwa.
Eberly siedział sam w swoim mieszkaniu. Na kuchennym stole stał nietknięty obiad.
Głosowali przeciwko mnie, powtórzył sobie po raz tysięczny. Wygrała przytłaczającą większością głosów. Odrzucili mnie. Jestem teraz sam. Nie mam nawet pracy.
Przypomniał sobie biblijną opowieść o rządcy, który został bez pracy. Co ja mogę robić? Do łopaty się nie nadaję, a jestem za dumny, żeby żebrać.
W tej chwili zadzwonił telefon.
— Odbierz — rzekł ponuro.
Szafki kuchenne z lewej strony rozjaśniły się i pojawił się na nich obraz Zeke’a Berkowitza, z jego zwykłym, życzliwym, dobrodusznym uśmiechem.
— Dzień dobry, Malcolmie — rzekł radośnie. — Co za miły poranek.
— Południe już minęło — odparł Eberly — a ja nie mam ochoty na wywiad na temat zmiany na stanowisku głównego administratora.
Berkowitz zrobił zdumioną minę.
— Wywiad? Skądże znowu. Nie po to dzwonię.
— W takim razie po co? — spytał Eberly z rozdrażnieniem.
— Wydawało mi się, że będziesz szukał nowej pracy i chciałem ci zaproponować pewne stanowisko, zanim inni się rzucą.
Eberly wiedział, że żadnych innych nie będzie, i co gorsza, przypuszczał, że Berkowitz też o tym wie.
— Stanowisko?
— Mam pomysł — rzekł Berkowitz, a jego uśmiech urósł. — Jakbyś się widział w charakterze dziennikarza wiadomości? Wiesz, opinie o tym, co się dzieje, twoje spojrzenie na temat różnych wydarzeń dnia.
— Takiego komentatora?
— Jasne. Idealnie się nadajesz. I codziennie występowałbyś przed publicznością. Ludzie by patrzyli na ciebie z podziwem, cenili twoje opinie.
— Uwielbialiby mnie?
— Oczywiście, że tak! Doskonale służyłeś tej społeczności. Ciężko pracowałeś. Teraz byłbyś głosem habitatu Goddard, dzieliłbyś się opiniami o codziennych wydarzeniach ze współobywatelami.
— Codziennie. Oglądaliby mnie codziennie. Berkowitz pokiwał radośnie głową. A do jego szerokiego uśmiechu wkrótce dołączył uśmiech Eberly’ego.
Pancho siedziała w pierwszym rzędzie podczas ceremonii zaprzysiężenia nowego głównego administratora, z Jake’m u boku. Promieniała radością, gdy Holly składała przysięgę przed profesorem Wilmotem.
Rozpoczynając mowę inauguracyjną Holly wyglądała na nieco zdenerwowaną — a przynajmniej tak się Pancho wydawało — szybko jednak odzyskała pewność siebie.
— Jesteś gotów na wielką przygodę? — szepnęła do Wanamakera.
— Polowanie na komety? — odszepnął.