Cały on, pomyślał Wilmot. Zawsze jakieś straszliwe zagrożenia. Zawsze konieczność zachowania tajemnicy. Ten facet to urodzony spiskowiec.
— Jakiś problem? — spytał. Eberly skinął głową.
— Musimy zmienić konstytucję.
— Czyżby?
— Tak. Zrozumiałem właśnie, że ogłaszanie wyborów co roku to błąd. Musimy to zmienić.
— Ach — uśmiechnął się ze zrozumieniem Wilmot. — Dorwał się pan do władzy i boi się, że zostanie szybko wykopany, tak?
— Nie o to chodzi — zaprotestował Eberly.
— Więc o co?
Na twarzy Eberlyego pojawił się nerwowy grymas. Wilmot prawie widział obracające się w jego głowie zębatki. W końcu młodszy z mężczyzn odezwał się:
— Organizowanie wyborów co roku oznacza, że osoba sprawująca urząd musi się przygotować do zbliżającej się kampanii. Co roku! To przeszkadza w sprawowaniu obowiązków. Jestem tak zajęty przekonywaniem ludzi, że pracuję dla nich najlepiej jak potrafię, że nie mam czasu na wykonywanie zadań, do których mnie wybrano.
Wilmot zastanowił się przez moment.
— Może pan zrezygnować i pozwolić komu innemu przejąć te zadania.
— Ale ja się do tego najlepiej nadaję! — krzyknął Eberly. — Naprawdę! Zna pan ludzi w tym habitacie. Są leniwi. Nie chcą podejmować się obowiązków związanych z piastowaniem stanowisk. Wolą, żeby ktoś inny zrobił to dla nich.
— Istotnie, unikają odpowiedzialności politycznej, to prawda — przyznał Wilmot. — Może powinniśmy wprowadzić pobór…
— Pobór?
— Wie pan, już o czymś takim mówiono. Wybierać urzędników administracji losowo. Niech komputer administracji załatwi całą robotę. To się może ludziom spodobać, taka loteria.
— A wszyscy wybrani będą po kolei odmawiać — rzekł ponuro Eberly.
Wilmot pomyślał, że znudziła go ta cała błazenada. Poza tym drink na niego czekał. Wstał. Eberly wyglądał na zaskoczonego, ale także wstał wolno z fotela.
— Prawdziwym powodem, dla którego organizujemy wybory co roku — rzekł, ujmując go za ramię silną dłonią — jest umożliwienie mieszkańcom habitatu wyżycia się w ramach systemu politycznego. To taki zawór bezpieczeństwa, wie pan. Daje ludziom złudzenie, że w jakimś stopniu kontrolują tych, którzy nimi rządzą. Gdyby nie wybory, kto wie, jakie mielibyśmy protesty czy zamieszki, nawet w wydaniu tych leniwych, nieangażujących się obywateli. To obiboki i nonkonformiści, ale jeśli wyczują, że rząd ma gdzieś ich potrzeby, będą próbowali go zmienić. Wybory są lepsze od rewolucji.
Eberly stał z nieszczęśliwą miną. Wilmot dostrzegł, że intensywnie rozmyśla nad odpowiedzią. Nieomal poczuł zapach tlącego się drewna.
— Nie sądzę, żeby miał się pan czym przejmować, chłopcze — rzekł Wilmot jowialnie, chwytając Eberlyego za ramię jeszcze mocniej i prowadząc go w stronę drzwi. — Jak pan słusznie zauważył, dobrzy obywatele tego habitatu są żałośnie apatyczni. Większość z nich nawet nie zada sobie trudu, żeby zagłosować — dopóki organizuje się wybory. Ale niech pan spróbuje zlikwidować wybory — natychmiast napyta pan sobie biedy. Proszę pamiętać, że jako sprawujący urząd ma pan olbrzymią przewagę. Nie sądzę, żeby miał pan się czego obawiać. Naprawdę.
Eberly nie wyglądał na przekonanego. Pożegnał się i Wilmot zamknął za nim drzwi. Pieprzony spiskowiec, pomyślał, sięgając po drinka. Szantażysta. Zrobi wszystko, żeby tylko utrzymać się przy władzy. Opadł ciężko na fotel i pociągnął długi łyk whisky. Czując, jak ciepło rozchodzi mu się po ciele, Wilmot nieco się odprężył. Wypisałem się z tego, powiedział sobie w duchu. Jestem tylko obserwatorem, niczym więcej.
Pociągnął kolejny łyk i odchylił głowę na oparcie. Mimo wszystko, to diabelnie interesujące. Dziesięć tysięcy kobiet i mężczyzn zamkniętych w wielkiej puszce sardynek. Idealny eksperyment socjologiczny. Mimo wszystko, miałem dużo szczęścia.
Eberly tymczasem maszerował korytarzem do własnego apartamentu. W przeciwnym kierunku podążało dużo ludzi. Eberly ze zdumieniem zauważył, że wyglądają na opalonych, mają prawie złotą skórę. Co się dzieje, zadał sobie pytanie. Jakaś nowa moda, którą przegapiłem?
Wszyscy, który go mijali, oczywiście go rozpoznawali, pozdrawiali go i uśmiechali się. Dzięki temu poczuł się lepiej. Znają mnie i lubią. A nawet uwielbiają.
Wilmot nie poprze mnie przy propozycji zmiany konstytucji, pomyślał. I nagle rozpromienił się. Ale też staruszek nie będzie występował przeciwko mnie. Nie jest w habitacie żadnym autorytetem moralnym. Zadbałem o to.
Ruszył szybszym krokiem w stronę swego mieszkania.
28 GRUDNIA 2095: ŚNIADANIE
— Z tym twoim ochroniarzem to coś poważnego? — zwróciła się do siostry Holly.
Siedziały obie w należącej do Holly kuchni. Holly zaprosiła Pancho na śniadanie i pogawędkę. W habitacie nie było jajek ani kur. Większość białka pochodziła z hodowanych w stawach ryb, żab i skorupiaków, albo sztucznie wyhodowanego białka, które mieszkańcy habitatu zwali McGlutem. Holly włożyła do kuchenki mikrofalowej talerz sztucznego białka i dodała pokrojone owoce z sadów habitatu.
Pancho wzruszyła smukłymi ramionami.
— Mieszkamy razem od paru miesięcy. Dobrze nam razem.
— W łóżku?
— To nie twoja sprawa, mała — odparła Pancho, ale uśmiechała się radośnie, wypowiadając te słowa.
Holly spoważniała.
— Wiesz, że odpowiadam tu za zarządzanie zasobami ludzkimi.
— Bardzo odpowiedzialne stanowisko.
— Gdybyście chcieli zostać tu na stałe, powinnaś mi o tym jak najszybciej powiedzieć.
— Na stałe? — na twarzy Pancho pojawił się wyraz zaskoczenia. — Nic takiego nie przyszło mi do głowy.
— Chcesz powiedzieć, że po prostu przyleciałaś w odwiedziny? — Holly z niejakim zdziwieniem zrozumiała, że też jest zaskoczona.
— Tak. Przecież ci mówiłam, nie?
— Mówiłaś. Ale myślałam…
— Myślałaś, że robię cię w konia?
— Hm… — Holly poczuła, że się czerwieni. — Tak, chyba tak. Trochę.
Pancho spojrzała na proteinowe plasterki na swoim talerzu.
— Nie wiem, może i tak. Trochę. Prawda jest taka, że sama nie wiem, czego chcę.
— Malcolm boi się, że zechcesz zostać obywatelem i ubiegać się o jakieś stanowisko.
— Ja? U licha, skądże! Mam dość siedzenia za biurkiem. Podjęłam już wszystkie decyzje administracyjne, jakie miałam w życiu podjąć. Nigdy więcej!
Powiedziała to z taką żarliwością, że Holly zaczęła się zastanawiać, co się kryje za tym wybuchem.
— Tak czy inaczej — mówiła dalej Pancho — chcę, żebyś poznała Jake’a. I chcę przyjrzeć się bliżej temu twojemu facetowi.
— Raoulowi?
— Tak, Raoulowi. Ma imię jak tancerz flamenco. Holly uśmiechnęła się.
— Jest inżynierem. Z New Jersey.
— Raoul — powtórzyła Pancho. — Gdybym miała być szczera, to wygląda na straszną ofiarę.
— Nie musisz być szczera — odwarknęła Holly. — Nie jest ofiarą, po prostu… nie był w pierwotnej załodze. Był inżynierem na stacji wokół Jowisza. Dostał się na pokład po wypadku przy pobieraniu tam paliwa. Złożył wniosek o obywatelstwo po tym, jak… po tej całej aferze z fanatykami religijnymi. Jemu też się oberwało.
— I wolał tu zostać?
— Chyba z mojego powodu — odparła Holly.
— Akurat.
Holly posmutniała.
— Wiesz, Pancho, on z mojego powodu zrezygnował z szansy na powrót. Tak to wygląda.