— Podoba ci się?
Holly skinęła niepewnie głową.
— Dobrze wam ze sobą?
— Och, pewnie.
— W łóżku?
Podbródek Holly powędrował w górę.
— Według twoich własnych słów: nie twoja sprawa.
— Ale nie masz powodów do narzekania. Po twarzy Holly przemknął cień uśmiechu.
— Ano, nie mam.
— Więc w czym problem?
— Sądzę, że prędzej czy później będzie chciał wrócić do domu.
— Do New Jersey?
— Tam jest jego dom. Ma tam rodzinę, przyjaciół, wszystko. Tęskni. Na stacji wokół Jowisza był przez dwa lata w ramach obowiązkowej służby publicznej.
— Boisz się, że cię zostawi?
— I dlatego trudno mi się w to angażować.
— Co zwiększa prawdopodobieństwo, że cię zostawi.
— Paragraf dwadzieścia dwa — rzekła Holly nieszczęśliwym tonem.
— Wiesz, mogłabyś wrócić z nim na Ziemię.
Oczy Holly otwarły się szeroko.
— I opuścić Goddarda. Panch, nie mogłabym tego zrobić. Tu jestem kimś. Tu są wszyscy moim przyjaciele.
— I cała twoja rodzina — odparła łagodnie Pancho. — Choć nie wiem, jak długo zostanę.
— To dobre miejsce, Panch — rzekła szczerze Holly. — Tu jest wszystko, czego mi trzeba.
— Może — odparła Pancho z jakąś rzewnością w głosie. — Ale Układ Słoneczny jest wielki. Dużo w nim ciekawych miejsc. Przebudowaliśmy habitat na Ceres. Ba, nawet rozbudowaliśmy. I Mars się rozbudowuje.
Holly obrzuciła siostrę długim spojrzeniem. Pancho zaczęła opowiadać o swojej włóczędze po stacjach energetycznych na Merkurym i nowych miastach drążonych w księżycowym regolicie. Zrozumiała, że Pancho to niespokojny duch, tęskniący do nowych miejsc, uwielbiający podróżować po całym systemie. I właśnie dlatego przyleciała na Saturna, pomyślała Holly. Myśli, że chciała mnie odwiedzić, a tak naprawdę przygnała ją tu tęsknota za włóczęgą.
Holly poczuła nieomal ulgę.
Oswaldo Yańez czuł prawie radość z tego, że ten biedak tak paskudnie rozwalił sobie kciuk. Jego dyżury w szpitalu habitatu były przeważnie tak nudne i spokojne, że z radością witał każdą sposobność praktykowania medycyny. Populacja habitatu składała się przeważnie z młodych ludzi; a nawet jeśli ich wiek kalendarzowy był zaawansowany, poddawali się terapiom odmładzającym, które utrzymywały ich ciała w dobrym stanie.
Yańez sam zastanawiał się nad poddaniem się terapii, choć nikomu jeszcze o tym nie mówił, nawet swojej żonie, która miała trzydzieści dwa lata. Był nadal pełen wigoru, miał grube, ciemne, bujne włosy, ale od wejścia na pokład habitatu przytył prawie dziesięć kilo i to go martwiło. Zbyt wiele wygód, doskonałe o tym wiedział, ale jego postanowienie, by ćwiczyć i przejść na dietę, zawsze rozpadało się w pył w obliczu kuchni. I jego żony.
Gdy zmył krew, dostrzegł, że kciuk technika wcale nie był tak mocno uszkodzony.
— Pracowałem przy głównej pompie wodnej — wyjaśniał j młody człowiek — pod ziemią. Mój śrubokręt elektryczny nagle przestał działać, puf, tak po prostu. Kiedy chciałem zobaczyć, co się stało, to cholerstwo znowu zaskoczyło i zmasakrowało mi palec.
— Nie jest tak źle — uspokoił go Yanez. — Wyekstrahuję trochę komórek macierzystych ze szpiku kostnego, podhoduję je i wstrzyknę, żeby odbudować uszkodzoną tkankę. Za tydzień albo dwa będzie po wszystkim.
Technik pokiwał głową, ale dalej pod nosem mruczał coś o śrubokręcie.
— Nie powinno mnie aż tak pokaleczyć — upierał się.
— Jakby sam próbował mnie pokaleczyć, nie?
Vernon Donkman skrzywił się, patrząc na ekran. Coś takiego nie powinno było się stać, pomyślał.
Donkman był naczelnym dyrektorem finansowym — nazwa stanowiska brzmiała dla niego imponująco, dopóki nie dowiedział się, że jest jedynym urzędnikiem finansowym w habitacie. Ale i tak było to odpowiedzialne stanowisko, choć właściwie wszystkie przepływy pieniężne między obywatelami habitatu odbywały się drogą elektroniczną. Komputer banku obsługiwał także wszystkie łącza finansowe z Ziemią i innymi osiedlami ludzkimi w całym Układzie Słonecznym.
Grymas, jaki pojawił się na szczupłej, niemal wychudzonej twarzy Donkmana był spowodowany faktem, że centralny system komputerowy banku wykazywał anomalię. Konto główne nie bilansowało się! Brakowało zaledwie kilkuset kredytów, ale coś takiego nie miało prawa się zdarzyć. Nie mogło się nie zgadzać ani o pensa, powiedział sobie stanowczo Donkman.
Wiedział, że problem łatwo można było rozwiązać. Wystarczyło upłynnić brakującą kwotę z wewnętrznego rachunku habitatu. Wtedy księgi zaczęłyby się bilansować. Jednak sama myśl bardzo Donkmana drażniła. Konta powinny się bilansować bez takich manipulacji. To właśnie jego upór w takich sprawach wygnał go z Amsterdamu. Ktoś wysoko postawiony w hierarchii Świętych Apostołów podbierał gotówkę z kościelnego systemu bankowego. Donkman próbował wyśledzić defraudanta, a został sam oskarżony o przestępstwo i wygnany.
Wspomnienie o tej niesprawiedliwości wstrząsnęło nim, ale maleńka rozbieżność salda znowu zaprzątnęła jego myśli. Kwota była za mała, żeby ktoś ją celowo ukradł. To musiała być jakaś pomyłka, błąd w systemie księgowym, zwykły błąd.
Niestety, mimo wzmożonych wysiłków Donkman nie był w stanie znaleźć przyczyny błędu. W końcu zadzwonił alarm w jego zegarku. Donkman westchnął z niechęcią, odepchnął się od biurka i ruszył w stronę kliniki piękności. Wszyscy brali zastrzyki z enzymami, które nadawały skórze złocisty odcień. Nie chciał być jedynym w gronie znajomych, który wyglądał blado jak jakiś bladoskóry tępak.
28 GRUDNIA 2095: LABORATORIUM NANOTECHNOLOGICZNE
W laboratorium nanotechnologicznym Malcolm Eberly czuł się stanowczo niepewnie. Nie miał żadnych religijnych uprzedzeń wobec nanotechnologii; po prostu przejawiał często spotykany u ludzi strach przed utratą kontroli nad tymi tajemniczymi maszynkami, pozbawionymi rozumu mikroskopijnymi potworami, pożerającymi wszystko, co stanie im na drodze, jak niepowstrzymany rój mrówek. Już sama myśl przyprawiała go o dreszcze.
Wiedział, że jego lęki nie są wcale takie bezpodstawne. Nanomaszyny w przeszłości były używane do zabijania ludzi. Kiedy doktor Cardenas przybyła na pokład habitatu, a profesor Wilmot nadal stał na czele tymczasowego rządu, starszy pan upierał się przy stosowaniu wszelkich możliwych zabezpieczeń przy tworzeniu laboratorium. Już samo wejście do środka było niełatwym zadaniem: trzeba było przejść przez podwójne, ciężkie drzwi, jak w śluzie powietrznej. Cardenas musiała utrzymywać w laboratorium ciśnienie powietrza niższe niż w pozostałej części habitatu, by upewnić się, że żadna z maszynek o rozmiarach wirusa nie wydostanie się na zewnątrz z prądem powietrza.
Urbain też miał niepewną minę. Musi być naprawdę zdesperowany, pomyślał Eberly, skoro rozważa użycie nanomaszyn do naprawienia sondy na Tytanie.
Jeśli nawet Kris Cardenas wyczuwała ich niepokój, nie dała tego po sobie poznać. Przysiadła na wysokim taborecie, z jednym łokciem opartym o laboratoryjną ladę. Miała na sobie lekki, wygodny sweterek z krótkim rękawem i dżinsy. Urbain, jak zwykłe, włożył marynarkę i starannie zaprasowane w kant spodnie. Nie miał krawata, ale rozpiął koszulę i zawiązał wokół szyi apaszkę. Sam Eberly włożył luźną bluzę wyłożoną na spodnie, zgodnie z propagowanymi przez niego zasadami dotyczącymi ubioru. Których zresztą nie przestrzegał praktycznie nikt poza pracownikami administracyjnymi habitatu.