Wunderly była pulchna. Miała grubokościstą budowę ciała. Nigdy nie będzie wyglądać jak zwiewna nimfa, chyba że przejdzie całkowitą przebudowę ciała, a to trwałoby miesiące.
— Nadio, musiałabym zastosować pożeracze — powiedziała jej delikatnie Cardenas. — To jest nielegalne, są zakazane prawie wszędzie. Mogłyby cię zabić; ludzie już ginęli w ten sposób.
— Nie obchodzi mnie to! — krzyknęła Nadia. — Muszę zaryzykować.
Cardenas tego jednak nie chciała. Ale nie pozostawiłaby przyjaciółki samej, pogrążonej w rozpaczy.
— Przyjdź do mojego laboratorium jutro wieczorem, koło ósmej — rzekła ponuro.
Wunderly zjawiła się w laboratorium szczęśliwa jak mały szczeniak. Cardenas podała jej koktajl owocowy, w którym nie było nanomaszyn, ale solidny środek hamujący apetyt i działający moczopędnie. Tak naprawdę placebo. Udzieliła Wunderly szczegółowych instrukcji, co do diety i ćwiczeń.
— Musisz ich przestrzegać, bo w przeciwnym razie nanoboty nie zaatakują komórek tłuszczowych — ostrzegła ją Cardenas, w myślach trzymając kciuki, żeby się udało. — I to mogłoby być niebezpieczne dla zdrowia.
Co dwa dni Wunderly pojawiała się w laboratorium Cardenas po kolejną dawkę. Była przekonana, że dostaje nanomaszyny, które magicznie pomogą jej spalić tłuszcz. Była zachwycona, kiedy zaczęła chudnąć. Oczywiście był to skutek diety i ćwiczeń, ale nigdy w życiu nie wzięłaby się za siebie, gdyby nie wizja pracujących w jej ciele nanomaszyn.
Zadziałało. Nadia już wygląda lepiej, pomyślała Cardenas, i uśmiecha się, zamiast paplać w kółko o swojej wadze.
Do ich stolika podszedł Manny Gaeta, niosąc wyładowaną tacę: zupa, kanapka z McGlutem i kawałek ciasta z brzoskwiniami. Cardenas oczywiście zwierzyła mu się ze swojej przebiegłej sztuczki. Teraz musiała trzy razy nadepnąć mu na nogę pod stołem, zanim zrozumiał, co ma na myśli.
— Hej, Nadio, wyglądasz niesamowicie — rzekł, uśmiechając się do Wunderly. — Ćwiczysz albo coś?
— Coś — odparła Wunderly, mrugając do Cardenas.
28 GRUDNIA 2095: BUDYNEK MAGAZYNOWY
Holly prowadziła Nadię Wunderly korytarzem o wysokim sklepieniu, przez budynek magazynowy. Na ścianach po obu stronach ciągnęły się rzędy zamkniętych drzwi, każde opatrzone numerem. Świetlówki na suficie dawały jasne światło, ale Wunderly wydawało się, że jest tu jakoś mroczno, pełno kurzu, jakby nikt tu nie bywał i niepokojąco cicho.
— Z kim idziesz na sylwestra? — spytała Holly, gdy tak szły korytarzem.
— Z jednym technikiem z grupy programistów — odparła radośnie Wunderly. — Nazywa się Da’ud Habib.
Na Holly najwyraźniej zrobiło to wrażenie.
— To szef grupy u Urbaina. Studiował na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej.
— Znasz go? — spytała ze zdziwieniem Wunderly.
— Tylko z akt działu zasobów ludzkich. — Aha.
— To muzułmanin.
— Ale nie jest szowinistą — zaoponowała Wunderly. — Bardzo sympatyczny facet.
Szły dalej cichym, zakurzonym korytarzem. Wunderly przyglądała się smukłej, długonogiej sylwetce Holly. Założę się, że ona nigdy nie musiała biegać na bieżni, pomyślała. Ona sama z każdym dniem wyglądała jednak coraz lepiej — jak sądziła, dzięki nanobotom od Cardenas. Dodatkowo brała zastrzyki enzymów, które nadawały skórze złoty odcień, jak wszyscy, więc nie wyglądała już tak blado. Prawie wszyscy, pomyślała. Holly nie potrzebuje żadnych enzymów. Jej skóra ma naturalny, cudowny brązowy kolor.
— To wygląda jak labirynt — mruknęła Wunderly, gdy Holly kroczyła pewnie obok niej.
— Jeszcze dwa skrzyżowania i skręcamy w lewo. Dwoje drzwi i już.
Na ozdobionej dołeczkami twarzy Wunderly pojawił się wyraz uznania.
— Pamiętasz takie rzeczy?
— Nadio, ja wszystko pamiętam. Cały plan. Wszystko i wszystkich w habitacie.
— Ale jak?
— Narodziłam się na nowo. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
Wunderly otworzyła szeroko oczy.
— Krionika? Jak długo byłaś zamrożona?
— Ponad dwadzieścia lat.
— Myślałam, że wspomnienia ożywionych giną przy ożywianiu.
Holly skinęła głową.
— Tak. Nie pamiętam niczego z mojego pierwszego życia. Może jakieś urywki, parę rzeczy, ale żadnych złożonych wspomnień.
— W takim razie jak…
— Zespół rehabilitacyjny poddał mnie kuracji RNA i stymulacji pamięci. To nie poskutkowało, przynajmniej jeśli chodzi o wspomnienia z mojego pierwszego życia, ale dzięki temu mam prawie doskonałą pamięć. Widzę coś raz i zapamiętuję, no, prawie.
— Pamięć ejdetyczna — mruknęła Wunderly.
— Tak, psychologowie tak to określają.
Skręciły w boczny korytarz i zatrzymały się przy drugich drzwiach po lewej stronie.
— To tutaj — rzekła Holly, tonem tak pewnym, że Wunderly nie zadawała żadnych pytań. — Manny zna kombinację — rzekła, spoglądając na szyfrowy zamek wbudowany w drzwi.
— Już powinien tu być — rzekła Wunderly, spoglądając na zegarek na ręce. — Umówiliśmy się o dziewiątej trzydzieści.
Światła na suficie zamrugały, raz i drugi, po czym zgasły, pogrążając je w całkowitych ciemnościach. Wunderly poczuła, jak oddech uwiązł jej w krtani, ale zanim zdołała wypowiedzieć choć słowo, światła znów zapaliły się z całą mocą.
Wunderly spojrzała w górę i uniosła brwi.
— Coś takiego nie powinno się stać — powiedziała.
Ciekawe, czego też chce ode mnie Eberly, rozmyślał Ilya Timoshenko, maszerując do budynku administracji. To nie może być nic pilnego, bo nie chciał się spotkać wczoraj po zakończeniu zmiany, tylko przełożył spotkanie na rano.
Timoshenko kroczył lekko pochylając ramiona, z głową wysuniętą do przodu, lekko kołyszącym się krokiem, jak marynarz na rozbujanym pokładzie. Był przysadzisty i wyglądał trochę groźnie, ale w rzeczywistości był spokojnym, pogrążonym we własnych myślach inżynierem, tylko kiedy za dużo wypił, zaczynał się zachowywać agresywnie. Był wyższy niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać, przeważnie też miał tak sceptyczny wyraz twarzy, że większość ludzi przy pierwszym spotkaniu uznawała go za wyniosłego mądralę. Miał grube, szorstkie, ciemnobrązowe włosy, a na mocno zarysowanym podbródku przeważnie widać było zarost. Dopiero spoglądając w jego szare jak u wilka oczy dostrzegało się, jak udręczona dusza tam się kryje.
W biurach budynku administracji było cicho: typowy obraz spokojnych, nieśpieszących się biurokratów zajmujących się leniwie swoimi sprawami, przy minimum wysiłku. Darmozjady, zżymał się w duchu Timoshenko, maszerując nawą oddzielającą rzędy biurek. Zauważył z niechęcią, że większość z nich tłoczyła się przy ekspresie do kawy, zamiast siedzieć za biurkiem. Całe szczęście, że nie ma ich tu dużo, pomyślał. W Sankt Petersburgu w każdym urzędzie jest stado snujących się po kątach trutni, którzy robią wszystko, żeby tylko się nie zmęczyć. I śpiewający psalmy adepci Nowej Moralności, którzy włóczą się i pilnują, żeby przypadkiem ktoś nie złamał jakichś zasad. Ciężka praca do tych zasad się nie zaliczała, marudził w duchu Timoshenko. Branie pensji za robienie możliwie jak najmniej jakoś nie powodowało złamania ich przykazań.
Przeszedł obok biurek nie zaczepiany. Wiedział, gdzie jest gabinet Eberly’ego; drzwi z jego nazwiskiem były na końcu tej zagrody dla trutni.
— Przepraszam pana — zawołała jakaś kobieta; następny truteń — Nie może pan wejść bez zaanonsowania. Miała na sobie brązową bluzę i ciemne spodnie, jak pozostali.