Timoshenko, w jednoczęściowym kombinezonie, w jakich chodzili ludzie jego profesji, próbował przejść obok niej, prychając:
— Byłem umówiony.
— Ale i tak muszę pana zaanonsować — upierała się kobieta, gdy próbował się obok niej przepchnąć. Wszyscy inni zamarli; nikt się nie ruszył, żeby go zatrzymać.
— Nie może pan…
Timoshenko stuknął raz w drzwi Eberly’ego i otworzył je na oścież. Eberly, siedzący za biurkiem, miał zaskoczoną minę, ale szybko przywołał na twarz wymuszony uśmiech.
— W samą porę — rzekł. — Proszę wejść.
Timoshenko podszedł do stojących przed biurkiem krzeseł z chromowanej stali i skóry, i zasiadł na jednym z nich. Usłyszał, jak drzwi zamknęły się za nim. Nie wiedział, czy zamknął je ktoś z trutni, czy też zrobił to zdalnie Eberly, i ani trochę go to nie obchodziło.
— Chciał się pan ze mną widzieć — rzekł, — No to jestem. Eberly wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Jest pan bardzo punktualny.
— Jestem inżynierem. W mojej profesji precyzja jest ważna.
— Tak, rozumiem.
— A więc?
— Właśnie dlatego, że jest pan inżynierem, chciałem się z panem zobaczyć. O ile wiem, w centrum nawigacji nie ma już zbyt wiele pracy.
Timoshenko prychnął.
— Dlatego właśnie zgłosiłem się na ochotnika, żeby pomóc ludziom Urbaina. Ale wygląda na to, że tam też nie ma za wiele do roboty, poza zastanawianiem się, co się stało z sondą.
— Więc nie robi pan tam niczego szczególnie użytecznego.
— Nie ma za wiele do roboty.
— A może wypełnia pan sobie czas planując następną kampanię wyborczą?
Timoshenko poczuł autentyczne zaskoczenie.
— Następne wybory? O, nie, raz wystarczy. Pan wygrał, ja przegrałem. To koniec mojej kariery politycznej.
Eberly zaplótł palce uniósłszy dłonie, i przez długą chwilę przyglądał się twarzy Timoshenki, jakby próbując zbadać, czy ten mówi prawdę.
— I nie było panu przykro, że pan przegrał?
— Szczerze mówiąc, czułem ulgę. Nie jestem typem szefa i nie chcę nim być.
— Ale jest pan bardzo utalentowanym inżynierem i nie wykorzystuje pan w pełni swoich możliwości.
Chyba zaraz wreszcie powie, czego tak naprawdę ode mnie chce, pomyślał Timoshenko.
— Chciałby pan zostać szefem działu konserwacji? — spytał Eberly, znów przywołując na twarz uśmiech…
— Szefem cieci?
— Bez przesady, wie pan, że dział konserwacji jest odpowiedzialny za integralność operacyjną całego habitatu. To ważne stanowisko, ważniejsze, niż obsadzanie jednej z konsol u Urbaina.
Timoshenko skinął nieśmiało głową i niechętnie się zgodził.
— Konserwacja jest ważna, ma pan rację.
— Teraz, kiedy już jesteśmy na orbicie wokół Saturna — rzekł Eberly — dział konserwacji jest odpowiedzialny za utrzymywanie zewnętrznego pancerza habitatu w dobrym stanie.
— Tarcie spowodowane przez materiał pierścieni — mruknął Timoshenko.
— Ach! Więc pan wie, o co chodzi.
— To nie jest jakiś wielki problem. Tempo ścierania mieści się doskonale w granicach, w których zostało wyliczone jeszcze na Ziemi.
— Fakt, ale wymaga nieustannego nadzoru. I napraw, jeśli to konieczne.
— Martwi się pan osłoną antyradiacyjną.
Eberly przez sekundę nie zareagował, po czym pokiwał energicznie głową.
— Otóż to. Jeśli osłona nadprzewodząca zawiedzie, wszyscy będziemy narażeni na niebezpieczny poziom promieniowania, prawda?
— Niebezpieczny? — Timoshenko prawie się uśmiechnął. — Raczej śmiertelny.
— Więc sam pan widzi, jaka to ważna praca.
— Zaraz, czy szefem działu nie jest przypadkiem Aaronson? Chyba dobrze sobie z tym radzi.
— To dla niego zbyt poważne zadanie — wyjaśnił Eberly.
— Dostaję skargi na temat przerw w dostawie prądu, awarii maszyn, różnych rzeczy, które nie powinny się wydarzyć, a jednak tak się dzieje. Niby nic poważnego, a jednak drażni. Wszystko powinno tu działać bardziej sprawnie.
— Przecież dział konserwacji właśnie po to jest, żeby się zajmował takimi rzeczami.
— Tak wiem, ale odpowiedzialność za konserwację wewnętrzną i zewnętrzną to za dużo dla jednej osoby — mówił dalej Eberly. — Podjąłem decyzję o podzieleniu działu konserwacji na dwie grupy, wewnętrzną i zewnętrzną. Chciałbym, żeby zajął się pan grupą zewnętrzną.
Timoshenko opadł z powrotem na fotel. Po co on to robi, zastanawiał się, o co mu chodzi? To cwaniak i nie robi niczego z dobroci serca. Ani dla dobra habitatu, jeśli już o tym mówimy.
To odpowiedzialne stanowisko, zaoponował jakiś głos w jego głowie. Odłamki lodu i skał przez cały czas uderzają w pancerz. Musimy być w stanie naprawić wszystkie wyrządzone przez nie szkody.
— To lepsze niż siedzieć i nic nie robić — podsunął Eberly — To prawda — mruknął Timoshenko.
— To bardzo ważne stanowisko. Dużo obowiązków. Sądzi pan, że sobie z tym poradzi?
Timoshenko poczuł ukłucie złości. Szybko jednak się opanował i odparł:
— Tak, poradzę sobie.
— A więc przyjmie pan to stanowisko?
Czując, że jest w coś wmanewrowany, ale nie wie, dlaczego i w co, ani jak z tego wybrnąć, Timoshenko wzruszył ciężko ramionami i rzekł:
— Tak, zajmę się tym.
— Doskonale — Eberly poderwał się na równe nogi i wyciągnął rękę nad biurkiem. Timoshenko odwzajemnił uścisk swoimi grubymi palcami, uważając, żeby nie zrobić tego za mocno.
— Powiem o tym Aaronsonowi — rzekł Eberly, uśmiechając się radośnie. — Na pewno się ucieszy.
Kolejny truteń, pomyślał Timoshenko, opuszczając gabinet Eberlyego.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za inżynierem, Eberly pomyślał z ulgą: teraz mam go z głowy. W dziale konserwacji zewnętrznej będzie zbyt zajęty, żeby sprawiać kłopoty, a stanowisko nie jest na tyle ważne ani nie wiąże się z takim splendorem, żeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Aaronson zajmie się tymi drobnymi skargami i wszystko będzie działało bardziej sprawnie i tak dotrwamy do wyborów. Doskonale!
Wychodząc z budynku administracji, prosto w poranne słońce, Timoshenko pomyślał: a może on po prostu chce się mnie pozbyć. Może ma nadzieję, że zginę gdzieś na zewnątrz. Może się tak zdarzyć.
Holly usłyszała lekkie kroki w korytarzu za rogiem. To pewnie Manny, pomyślała. I nagle kroki ucichły. Wkraczając do głównego korytarza dostrzegła Gaetę przyglądającego się ściennej mapie, z palcem przytkniętym do ekranu.
— Manny, tu jesteśmy — zawołała. Gaeta podszedł do nich.
— Zgubiłem się — przyznał zmieszany.
— Też bym się zgubiła — rzekła Wunderly — gdyby nie fotograficzna pamięć Holly.
— Przynajmniej pamiętam kombinację — rzekł Manny, stukając w klawiaturę zamka.
Drzwi odskoczyły lekko i Gaeta otworzył je na oścież. W małym pomieszczeniu automatycznie zapaliło się światło. Przed nimi stał skafander, którego Gaeta używał w swojej pracy Górował na nimi jak potwór Frankensteina, jak wyłączony robot, potężny, onieśmielający.
— Hej, amigo — rzekł cicho Gaeta, podchodząc do skafandra i dotykając jednego z pokrytych wgłębieniami cermeto-wych rękawów. — Dużo razem przeszliśmy, ten skafander i ja — mruknął. — Diabelnie dużo.
— Wspinaliście się na Olympus Mons na Marsie — rzekła Wunderly.
— Żeglowaliście w chmurach Jowisza — dodała Holly. — I nurkowaliście w atmosferze Wenus.