— Moja pomoc?
— Jako dyrektor zasobów ludzkich odpowiadasz za kluczowe sprawy. Muszę mieć pewność, że gramy w tej samej drużynie.
— Oczywiście, że tak. Jak miałoby być inaczej?
Eberly przeszedł kilka kroków, zanim odpowiedział. Holly starała się iść równo z nim. Była wyższa od niego i miała dłuższe nogi.
— Wiesz, że kampania wyborcza zacznie się za parę tygodni, rzekł w końcu.
— Malcolm, przecież wybory są dopiero za pół roku.
— Wiem, ale ostateczny termin zgłaszania kandydatów mija piętnastego stycznia. Po rejestracji kandydatów zacznie się kampania. Nie możemy po prostu siedzieć na tyłku i czekać, aż ludzie zagłosują, nie organizując jakiejś kampanii, żeby ich trochę nakręcić.
— Nie my — odparła Holly. — Ty. Tylko ty jesteś wybierany. My jesteśmy powoływani.
— Tak, to prawda, ale wolę myśleć o nas jako o zespole. To my musimy sprawić, żeby ten rząd zaczął działać. To my służymy ludziom.
— Przecież ludzi to niespecjalnie obchodzi — mruknęła Holly. — Założę się, że większość nie zada sobie trudu, żeby zagłosować.
— Trzeba więc coś zrobić, żeby zaczęło ich to obchodzić. To ich rząd, ich życie.
Holly spojrzała mu prosto w twarz. Wygląda na to, że on mówi poważnie. Może nawet w to wierzy.
— Malcolm, ale oni tylko chcą, żeby zostawić ich w spokoju. Im rzadziej będą mieć do czynienia z rządem, tym bardziej będą szczęśliwi.
Znów przeszedł kilka kroków w milczeniu.
— Być może masz rację.
— Zostawmy ich w spokoju. Tylko tego chcą.
— Może…
— Jest jeszcze coś, prawda? — spytała Holly.
— Co masz na myśli?
— Martwisz się, że moja siostra może złożyć wniosek o obywatelstwo, a potem wziąć udział w wyborach i konkurować z tobą. Dlatego właśnie chcesz zacząć kampanię wcześniej, żeby ją wykluczyć.
Na twarzy Eberlyego znów pojawił się blady uśmieszek.
— Jesteś bardzo spostrzegawcza, Holly.
— Nie ma sprawy — odparła. — Pancho jest na emeryturze. Ona ma zamiar wreszcie poleniuchować, a nie kandydować na głównego administratora. Mówi, że już skończyła z siedzeniem za biurkiem.
Zastanowił się przez sekundę czy dwie.
— Może tylko tak mówi…
— Pancho mówi, co myśli, i myśli, co mówi. Nie chce pozbawiać cię stanowiska, Malcolm. Rany, nie wiem nawet, czy zostanie tu dłużej niż parę miesięcy.
— Co za ulga.
— Pewnie.
— To nie to, co myślisz — rzekł Eberly. — Cieszę się nie dlatego, że nie będzie ze mną konkurować. Cieszę się, że nie będziesz musiała być rozdarta między nami dwojgiem. Cieszę się, bo będziemy mogli pracować razem, sytuacja będzie czysta, i żadne rodzinne układy nie będą nam stać na drodze.
— Ach. Łapię.
Eberly nie uśmiechnął się tym razem. Pokaż jej, jaki jesteś poważny, powtarzał sobie w duchu. Pokaż jej, że troszczysz się o jej uczucia. W duchu jednak szalał z radości. Nie będę musiał martwić się Pancho Lane! A w Holly będę miał sojusznika. Teraz kampania pójdzie mi jak z płatka.
— Cóż — rzekł. — Chyba muszę wracać do biura. Jakoś nie widać końca tej roboty.
Holly skinęła głową.
— Chyba jeszcze przejdę się kawałek dookoła jeziora, i wrócę.
— Dobrze.
Odwrócił się i ruszył w stronę wioski.
— Hej, Malcolm! — zawołała Holly. Odwrócił się, ze zdziwieniem na wyrazistej twarzy.
— Gdybyśmy się już nie zobaczyli: wszystkiego najlepszego w nowym roku.
— Ach! Tak, oczywiście. Nawzajem, wszystkiego najlepszego, Holly.
Nadia Wunderly czekała na Kris Cardenas w korytarzu laboratorium nanotechnologicznego. Światło ostrzegawcze na ciężkich stalowych drzwiach zaczęło migać, sygnalizując, że wewnętrzne drzwi zostały otwarte. Wunderly czekała z niecierpliwością i patrzyła, jak światło zmienia się na żółte, a potem na zielone, i drzwi wreszcie otwierają się wolno do środka. Cardenas wkroczyła, radosna i uśmiechnięta, w jasnożółtym kombinezonie.
— Cześć, Nadia.
— Cześć, Kris. Raoul też idzie?
— Jak tylko przejdzie przez śluzę — rzekła Cardenas, wskazując gestem panel ze światełkami.
Kiedy już zrzucę zbędne kilogramy, rozmyślała Wunderly, muszę poprosić Kris, żeby usunęła nanoboty z mojego ciała. Nie wpuszczą mnie z powrotem na Ziemię, jeśli będę mieć je w sobie. Przecież nie zostanę w habitacie na zawsze, powtarzała sobie w duchu. Kiedyś będę musiała wrócić do domu.
— Idziesz z nami dzisiaj? — spytała Cardenas. — Zarezerwowałam stolik na dziesiątą, przy pawilonie.
Wunderly poczuła, że się czerwieni.
— Pewnie. Z naszym szefem działu IT. Nazywa się Daud Habib. Przystojniak.
To nie była tak do końca prawda, ale Daud był na swój sposób przystojny, w jakiś spokojny, intensywny sposób.
— Dobrze — odparła z roztargnieniem Cardenas. Tavalera przeszedł przez śluzę, starannie zamykając za sobą ciężkie, stalowe drzwi z gumową uszczelką. Wunderly poczuła, jak owiewa ją strumień powietrza.
Normalnym wyrazem twarzy Raoula Tavalery był pełen podejrzliwości i smutku grymas. Nowa Moralność wyrwała go z domu w New Jersey, gdy tylko skończył studia inżynierskie i wysłała na stacje wokół Jowisza, na dwuletnią obowiązkową służbę, podczas której jego ulubionym zajęciem było narzekanie. Kiedy habitat Goddard przelatywał w pobliżu Jowisza w swojej dwuletniej podróży na Saturna, musiał zatankować wodór i izotopy helu wyławiane w górnych warstwach atmosfery Jowisza, które miały posłużyć za paliwo do silników fuzyjnych habitatu. Tavalera został ranny w wypadku podczas procedury napełniania zbiorników i niewiele brakowało a podryfowałby w kosmos; ocalił go Manny Gaeta, w brawurowej, zaimprowizowanej akcji ratowniczej.
Z tego właśnie powodu Tavalera znalazł się na pokładzie Goddarda, pasażer mimo woli lecący na Saturna. Nie był tym zachwycony, ale nie narzekał, gdyż ocalono jego marne życie. Potem spotkał Holly i powoli, nieomal niechętnie, zakochał się w niej. Zdecydował, że zostanie na pokładzie Goddarda, żeby tylko z nią być. Złożył nawet wniosek o obywatelstwo. Cały czas jednak dręczyły go dwie wątpliwości: nie był do końca przekonany, że chce zostać na pokładzie Goddarda na zawsze i nigdy nie wrócić do domu. Nie był nawet pewien, czy Holly kocha go na tyle, by wrócić z nim na Ziemię, kiedy on zdecyduje się opuścić habitat.
Kiedy więc szedł z Wunderly i Cardenas, swoją szefową, do głośnej, pełnej rozbawionych ludzi kafeterii, nadal prezentował zasmucony wyraz twarzy.
Wunderly poczuła, że się denerwuje, kiedy przesuwała się wzdłuż lady w kafeterii, napełniając tacę. Jej postanowienie jedzenia tylko owoców i sałatek odeszło w cień, kiedy tylko dotarł do niej zapach prawdziwego jedzenia. Dziś podawano rostbef, cienko pokrojony, z apetycznymi sosami. Wunderly wiedziała, że to białko nie zbliżyło się do żadnej krowy nawet na milion kilometrów; było oczywiście syntetyczne, ale pachniało tak smacznie, że nie mogła się mu oprzeć. Jedno spojrzenie na Cardenas sprawiło jednak, że postanowiła dotrzymać danej sobie obietnicy. To będzie moje postanowienie noworoczne pomyślała. Zrzucę jeszcze dziesięć kilogramów będę wygadać fantastycznie. Wtedy Kris usunie nanoboty. Z radością zignorowała stolik z deserami, idąc w stronę stolika przy oknie, gdzie usiedli Cardenas i Tavalera. Nie mogła jednak nie zauważyć, że były tam trzy rodzaje pojemników. Owoce, pomyślała. To nie tuczy.