Выбрать главу

7 STYCZNIA 2096: WIECZÓR

Po długim dniu wypełnionym głównie frustracją i oczekiwaniem, Urbain otrzymał dwie wiadomości w chwili, gdy wstawał od biurka.

Szef działu inżynieryjnego pojawił się przy drzwiach, z wyrazem twarzy pełnym zarazem troski, jak i obawy. Urbain zrozumiał, że ma dla niego złe wieści, jeszcze zanim mężczyzna otworzył usta. Opadając z powrotem na wyściełane krzesło, Urbain tylko jęknął:

— A co tym razem?

Inżynier stał w drzwiach.

— Wszystkie dwanaście satelitów jest gotowych do startu, panie doktorze.

Więc skąd ten ponury wyraz twarzy, zastanawiał się Urbain? Zanim jednak zdołał zapytać, inżynier odezwał się sam:

— Ale główny inżynier odmawia zgody na start. Urbain poczuł, jak skacze mu ciśnienie.

— Odmawia? Nie może odmówić! Nie ma prawa zakazać startu!

— Obawiam się, że ma, proszę pana. Mamy związane ręce do chwili, aż uzyskamy zgodę działów konserwacji i bezpieczeństwa habitatu.

Drżąc z wściekłości, Urbain wpatrywał się w inżyniera, który natychmiast wykonał w tył zwrot i znikł. Urbain słyszał jego kroki w korytarzu: inżynier po prostu biegł.

Zanim zdołał pomyśleć, co takiego mógłby zrobić, usłyszał brzęczyk telefonu i na ekranie pojawiła się uśmiechnięta, przystojna twarz Eberly’ego.

— Musimy porozmawiać — rzekł Eberly tonem, jakby zwracał się do podwładnego. — Proszę czekać na mnie przy wejściu do budynku administracji za dziesięć minut.

Pstryk. Obraz Eberly’ego znikł, zanim Urbain zdołał wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.

Dziesięć minut później Urbain stał przy wejściu do budynku administracji, jakieś dwieście metrów od głównej ulicy Aten, gdzie mieściło się jego biuro i wyłamywał nerwowo palce.

Eberly pojawił się w podwójnych drzwiach, w towarzystwie jakichś dwóch mężczyzn. Jednego z nich Urbain rozpoznał: był na spotkaniu w sali konferencyjnej, parę dni temu; drugi nie był mu znany.

Urbain gotował się ze złości na chodniku, a Eberly radośnie plotkował z towarzyszami na szczycie schodów: cały, w uśmiechach, ukłonach i uprzejmościach. W końcu dwóch podwładnych zostawiło go i zeszło na dół, mijając Urbainaze zdawkowym skinieniem głowy. Zaplanował to wszystko, pomyślał Urbain, żeby mnie poniżyć. Żebym wiedział, gdzie moje miejsce. Żeby utrzeć mi nosa, pokazać, kto tu rządzi a ja się nie liczę.

Eberly wreszcie zszedł po schodach, cały w uśmiechach i wyciągnął rękę.

— Przepraszam, że musiał pan czekać. Ważne sprawy. Urbain nie odwzajemnił uścisku.

— Odmówił pan wydania zgody na wystrzelenie moich satelitów — rzekł, czując, jak ogarnia go zimna furia.

— To tylko chwilowe opóźnienie — rzekł gładko Eberly i ruszył ulicą. Urbain nie miał wyboru: zaczął iść za nim.

— Wiem, że to pana niepokoi — oznajmił Eberly lekkim tonem, maszerując ulicą. — Ale jestem pewien, że będzie pan mógł wystrzelić swoje satelity jutro, zgodnie z planem. No, mniej więcej.

Urbain milczał. Było dla niego oczywiste, że Eberly trzyma coś w zanadrzu, ale nie miał zamiaru ułatwiać mu zadania. Szli więc w milczeniu, a habitat wolno przełączał się na tryb nocny: okna słoneczne zamykały się, a zapalały się lampy i światła w oknach. Ludzie mijali ich na ulicach, pojedynczo i parami, pozdrawiali i uśmiechali się. Eberly uśmiechał się do wszystkich promiennie. Urbain zacisnął usta i milczał.

W końcu nie mógł już tego znieść. Gdy zbliżyli się do brzegu jeziorka, Urbain wycedził przez zaciśnięte zęby:

— Żona czeka na mnie z kolacją.

— Ach — odparł Eberly. — Tak, oczywiście. Pańska żona. Pani Urbain to urocza kobieta. Naprawdę urocza.

— Dlaczego zakazał pan wystrzelenia moich satelitów? — dopytywał się Urbain.

— Nie zakazałem — odparł Eberly, patrząc na jezioro i unikając wzroku Urbaina. — Po prostu opóźniłem zgodę ledwie o parę godzin. Do chwili, aż będziemy mogli porozmawiać. O czym?

Eberly zwrócił się do naukowca, ale wyglądał, jakby był gdzieś daleko, za jego ramieniem. Urbain odniósł wrażenie, że Eberly szuka takiego miejsca, w którym będzie pewien, że nikt ich nie podsłuchuje.

— Moi ludzie sugerują, że wystrzelenie wszystkich satelitów stanowi pogwałcenie przepisów bezpieczeństwa, bo nie będziemy mieli w magazynach nic, na wypadek jakiegoś niebezpieczeństwa.

— Dlatego właśnie prosiłem o personel i materiały, dzięki którym mógłbym zbudować następnych dwanaście satelitów! — warknął Urbain.

— Tak, wiem.

— A pańscy ludzie ociągają się ze spełnieniem mojej prośby.

— To pożałowania godne — mruknął Eberly. Urbain zatrzymał się i skrzyżował ręce na piersi.

— O co w tym wszystkim chodzi? — spytał. — Dlaczego pan mi rzuca kłody pod nogi?

Eberly zwrócił się w jego stronę; zwykły uśmieszek znikł, na jego twarzy malowały się tylko chłód i bezwzględność.

— Chce pan wystrzelić satelity na orbitę wokół Tytana… — …i zbudować dwanaście następnych, zapasowych — przerwał mu Urbain.

— Tak — rzekł Eberly. — A ja chcę eksplorować pierścienie Saturna.

Urbain zamrugał ze zdziwienia.

— Po co?

— Żeby zdobyć lód. Czyli wodę. Najcenniejszy towar w Układzie Słonecznym.

— Wiem — mruknął Urbain, przypominając sobie, że Eberly wykorzystał ten pomysł w kampanii wyborczej. Pokazał obywatelom habitatu świetlaną przyszłość: bogactwo dzięki sprzedaży wody innym ludzkim społecznościom w kosmosie.

— A pan i inni naukowcy się temu sprzeciwiali — rzeU Eberly. — Szczególnie ta Wunderly.

— Odkryła tam autochtoniczne formy życia — rzekł Urbain bardziej do siebie niż do Eberly’ego.

— Słyszałem, że większość naukowców na Ziemi nie daje wiary temu odkryciu.

— Mimo to już sama możliwość, że mogą tam istnieć jakieś formy życia, wyklucza wszelkie działania komercyjne w regionie.

— MKU nie wydało żadnego zakazu — zauważył Eberly, — MUA też nie.

— Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów poprosiło mnie o wyrażenie opinii, zanim przekażą zalecenia Międzynarodowemu Urzędowi Astronautycznemu.

— Tak właśnie myślałem.

— Teraz rozumiem — rzekł Urbain. — Chce pan, żebym napisał w opinii dla MKU, że należy wyrazić zgodę na eksplorację pierścieni.

— Nie naruszymy ich ani odrobinę. Tam jest miliard ton lodu. Zabierzemy jakiś ułamek ułamka.

Urbain przyglądał się Eberlyemu z nieskrywanym obrzydzeniem.

— A więc szantaż. Wstrzyma pan start moich satelitów, dopóki nie pozwolę panu na eksplorację pierścieni.

Eberly zaprezentował wąski uśmieszek.

— To nie szantaż. Właściwe słowo brzmi: wymuszenie. — Tak czy inaczej…

— Tak czy inaczej, jeśli chce pan uzyskać zezwolenie na start satelitów, które mają szukać tej pańskiej zbłąkanej sondy, musi pan powiedzieć MKU, że w eksploracji pierścieni nie ma niczego zdrożnego.

Patrząc na stanowczą minę Eberly’ego Urbain zrozumiał, że nie ma wyboru.

8 STYCZNIA 2096: PORANEK

Malcolm Eberly nie spał dobrze tej nocy. Budził się wolno, obolały i otępiały, co przypominało mu poranki w austriackim więzieniu. Ogarnęło go niewyraźne wspomnienie złego snu: im bardziej próbował przypomnieć sobie konkrety, tym bardziej szczegóły wymykały mu się, pozostawiając tylko nieokreślone uczucie przerażenia.