— Dziękuję państwu za uwagę i dobrej nocy.
— Doskonale! — zawołał Berkowitz. — Udało się w jednym ujęciu. Wypadłaś bardzo naturalnie, Holly.
Holly zauważyła, że ocieka potem, jest całkiem wyczerpana i uginają się pod nią nogi.
— Założę się, że nic nie jadłaś, prawda? — zauważył Berkowitz.
— Jeszcze nie.
— Ja stawiam — rzekł z wielkopańską miną, po czym mrugnął: — Pójdzie w koszty działu.
Idąc do domu, Holly czuła się zupełnie wyczerpana emocjonalnie. Czy tak ma wyglądać kandydowanie w wyborach, zastanawiała się? Pakowanie całej adrenaliny w błyskawiczne, pięciominutowe przemówienie? A jak sobie poradzę z przemawianiem do wielkich tłumów? Albo podczas debaty z Malcolmem?
Ekran telefonu migał. Jedna wiadomość. Od Raoula.
Całe znużenie nagłe gdzieś znikło. Wydała polecenie oddzwonienia i popędziła w stronę najwygodniejszego fotela.
Gdy na ekranie pojawiła się jego pociągła, smutna twarz, Holly wzięła głęboki oddech i spytała po prostu:
— Raoul, dzwoniłeś?
Na jego twarzy malowało się coś pomiędzy obawą a urazą.
— Tak. Oglądałem twoje przemówienie. Świetnie sobie poradziłaś.
— Och, to było proste — odparła Holly, starając się mówić lekkim tonem. — Z Berkowitzem świetnie się pracuje.
Tavalera już miał coś powiedzieć, ale tylko skinął głową. Zapadło milczenie. Po co zadzwoniłeś, myślała Holly, nie masz mi nic do powiedzenia?
W końcu, by kontynuować rozmowę, Holly spytała:
— Jak tam szkolenie Nadii w kombinezonie?
— Nienajgorzej. Manny pozwolił jej zrobić parę kroków po warsztacie. Wyglądała jak potwór Frankensteina, taka była sztywna.
— To kombinezon jest sztywny — poprawiła Holly. — Nie Nadia.
Tavalera prawie się uśmiechnął.
— Była nieźle wystraszona, Manny darł się na nią co sekundę.
— Sprawdza ją — rzekła Holly. — Musi być pewien, że uda jej się przeżyć w skafandrze.
— Tak, pewnie tak. Znów milczenie.
— A co u ciebie? — spytała Holly. — Co myślisz o tej całej akcji?
Zawahał się, potem wyrzucił z siebie:
— Czy to prawda, że twoja siostra ma być pilotem podczas tej misji?
— Tak, Pancho i Jake Wanamaker — rzekła Holly. — Oboje są doświadczonymi astronautami. Choć będą musieli spędzić trochę czasu w symulatorach, żeby sobie co nieco przypomnieć…
— Zrobiłaś to, żebym nie musiał lecieć?
Holly zawahała się, po czym skinęła wolno głową i przyznała:
— Tak, to prawda.
— Dlaczego? Skąd ten pomysł?
Bo cię kocham, ty durniu, chciała wykrzyczeć Holly. Tymczasem rzekła tylko:
— Nie chciałeś lecieć na tę misję. Jest niebezpieczna. Wiem. Nie chciałam, żebyś robił coś, czego nie chcesz robić.
Jego twarz przybrała jeszcze bardziej ponury wyraz.
— Teraz wszyscy myślą, że jestem tchórzem.
— A czy tak nie było? — warknęła Holly i od razu tego pożałowała.
Oczy mu błysnęły, ale odpowiedział tylko:
— Tak. Chyba tak. I rozłączył się.
16 LUTEGO 2096: LUSTRA SŁONECZNE
Kiedy trzeba było pracować poza habitatem, Timoshenko domagał się pasów i uprzęży. W plecaku miał odrzutowy zestaw silników manewrowych, ale do paska swojego skafandra przypiął także długą linę. Uważał, że nie ma sensu ryzykować. Bycie wyrzuconym z wirującej puszki piwa było już wystarczająco nieprzyjemne; odfrunięcie w nieskończoną przestrzeń nie było zaś losem, który sobie wymarzył.
Timoshenko prowadził zespół techników konserwacji na inspekcję systemu luster słonecznych. Silniki elektryczne przestawiały lustra automatycznie, w miarę jak habitat obracał się dookoła Saturna. W ten sposób zawsze były wycelowane dokładnie w Słońce. O odpowiedniej godzinie, gdy w habitacie miała zapaść noc, serwomotory zamykały pierścień luster, składając je wzdłuż kadłuba habitatu, jak płatki kwiatu.
Cała praca luster była sterowana komputerowo, ze wspomaganiem systemów czujników, które reagowały na światło, i bardzo precyzyjnego zegara ze sterowaniem atomowym. A mimo to lustra nieustannie się przesuwały. Niewiele. Nie tyle, żeby powodowało to rzeczywiste problemy. Przemieszczały się na tyle, że komputer wysyłał sygnały ostrzegawcze. I na tyle, żeby doprowadzać mnie do szału, pomyślał Timoshenko.
Cały zespół techników konserwacji unosił się między lustrami, oczywiście w rzucanym przez nie cieniu. Nawet pod osłoną opancerzonego skafandra nie dało się długo wytrzymać w wiązce promieni słonecznych wycelowanej w okna habitatu. Poza tym serwomotory, silniki i cały sprzęt elektroniczny znajdowały się za lustrami.
Wszyscy mieli na sobie pękate, staroświeckie skafandry. Cardenas zaproponowała Timoshence komplet skafandrów z nanowłókien, ale ten spojrzał tylko na delikatny materiał i potrząsnął głową.
— Czy to rzeczywiście ochroni człowieka na zewnątrz? — spytał z niedowierzaniem.
— Oczywiście — odparła Cardenas. — Równie dobrze jak cermetowy.
Pocierając między palcami monomolekularną tkaninę, Timoshenko prychnął:
— Może za parę lat, jak nabiorę trochę doświadczenia. A na razie wolę te stare, przynajmniej wiem, że działają.
Teraz, obserwując pracę zespołu techników konserwacji przy lustrach słonecznych, Timoshenko powtarzał sobie w duchu: życie całego habitatu zależy od tych luster. Każda roślina, każda farma, każdy człowiek, mogą w tej puszce egzystować, bo lustra kierują światło słoneczne prosto do niej. I teraz te cholerstwa odmawiają współpracy.
Timoshenko zdecydował się na drastyczny krok. Dzisiejsze zadanie miało polegać na wymianie wszystkich serwomotorów i wszystkich silników na identyczne elementy zamienne. Części zostały sześciokrotnie przetestowane w warsztatach działu konserwacji. Były bez zarzutu, działały na 99,9999%, jeśli chodzi o parametry projektowe. Oryginały miały zostać poddane podobnym testom.
Odkryjemy, na czym polega problem, powtarzał sobie Timoshenko, obserwując odziany w skafandry zespół męczący się przy wymianie dziesiątków urządzeń. Znajdziemy go i usuniemy.
Coś jednak podpowiadało mu, że zachowuje się głupio. Niedokładności w dopasowaniu luster były bardzo niewielkie i stanowiły raczej uciążliwość niż rzeczywisty problem. Były jak mała chmurka dryfująca po niebie, powodująca chwilowy spadek jasności słońca. Można było łatwo im zaradzić dokonując ręcznych korekt, dzięki którym lustra wracały na właściwe miejsca.
Mała chmurka może jednak zwiastować potężną burzę, tak rozumował Timoshenko. Lepiej znaleźć usterkę i usunąć ją, póki jest mała, niż czekać, aż wydarzy się prawdziwa katastrofa.
Wiedział, że jego ludzie nienawidzą pracy na zewnątrz. Widział niechęć na ich twarzach, gdy z obrzydzeniem wbijali się w skafandry, i słyszał sarkastyczne narzekania w głośnikach, byli tak wściekli, że muszą pracować na zewnątrz, iż groziło to prawie buntem. Niedobrze, pomyślał Timoshenko. To trzeba zrobić.
Dlaczego, pytał jakiś głos w jego głowie, bo ty tak powiedziałeś? Myślisz, że jesteś teraz jakimś władcą? Carem? Uderzyła go ta myśl. Robię to dla dobra habitatu, odparł w duchu. Dla dobra nas wszystkich.
To samo mówił Stalin, kiedy mordował kułaków, szydził dalej głos.
Timoshenko wisiał w mrocznej pustce za potężnymi panelami luster słonecznych, walcząc ze swoimi wewnętrznymi demonami, a jego ludzie kończyli przydzielone im zadania. Kiedy każdy z serwomotorów i każdy z silników został wymieniony, a nowe części przetestowano, wykazując, że działają poprawnie, stary sprzęt został zaniesiony do śluzy, a jego ludzie bezpiecznie wrócili do wnętrza habitatu, dopiero wtedy podciągnął się na długiej linie i sam wszedł do śluzy.