Выбрать главу

A teraz Wunderly opuściła kolejkę i podeszła na prowizorycznego baru, który ustawiono wzdłuż sceny w audytorium. Była młodą kobietą, nie miała jeszcze trzydziestu lat, i miała ładną twarz w kształcie serca. Urbain pomyślał, że byłaby jeszcze ładniejsza, gdyby przestała farbować włosy na czerwono i pozwoliła im trochę odrosnąć, zamiast wycinać sobie jakieś dziwaczne kosmyki; jej fryzura wyglądała jak nabijana gwoździami średniowieczna maczuga. Miała na sobie, jak zwykle, ciemną bluzę i spodnie, i całe szczęście: była bowiem za pulchna, jak na jego gust. Miała obfite kształty, ale też była ciężko zbudowana, potężna w pasie, z umięśnionymi rękami i nogami.

Odruchowo porównał ją z żoną. Jean-Marie była szczupła i elegancka i prędzej popełniłaby samobójstwo, niż osiągnęła taką nadwagę.

Wunderly także przyglądała się Jean-Marie Urbain. Smukła jak trzcina, pomyślała. Jedna z tych szczęściar, które spalały kalorie szybciej niż je łykały. Pewnie nigdy w życiu nie musiała stosować diety. Może nosić te wszystkie sukienki z falbankami i wygląda w nich świetnie. Ja bym w czymś takim wyglądała jak hipopotam w spódniczce baletnicy.

Ale wszystko się zmienia, powiedziała sobie Wunderly. Zrzuciłam pięć kilo przez ostatnie dwa tygodnie, a zrzucę jeszcze ze trzy przed sylwestrem. To prawdziwa próba.

Jeden z mężczyzn za barem podsunął jej kubek z ponczem. Wunderly już po niego sięgała, ale cofnęła rękę i poprosiła o wodę mineralną.

Facet — jeden z techników, którzy pracowali z inżynierami przy Tytanie Alfa — uśmiechnął się do niej.

— Jedna szklanka prawdziwej wody z odzysku, dzięki uprzejmości naszego działu odzyskiwania odpadów.

Wunderly odwzajemniła uśmiech.

— Nie boję się. Znów się uśmiechnął.

— Ho, ho, to wszystkiego najlepszego, Nadio.

— Nawzajem — odparła i odeszła od baru, prosto w kotłujący się tłum.

Z głośników sączyły się słodkie świąteczne melodyjki. Wunderly zrobiło się smutno. Wesołych Świąt. Jasne. Miliard kilometrów od domu. Cóż, przynajmniej mogę wrócić do domu, kiedy skończę tu pracę. Większość tych leni w habitacie nie.

I wtedy go zobaczyła: stał samotnie w rogu, gdzie scena łączyła się z boczną ścianą audytorium. Usztywniła ramiona jak żołnierz w bitwie, przepchnęła się przez tłum ciągnący do baru i ruszyła w stronę celu.

Da’ud Habib był szefem grupy programistów. Nie przypominał innych komputerowych dziwaków, niechlujnych i wymiętych. Miał na sobie świeżo wyprasowaną czerwoną sportową koszulę wyłożoną na spodnie. Sandały na bosych stopach. Jest nawet przystojny, pomyślała Wunderly. Miał małą, ciemną bródkę, którą starannie przystrzygał tuż przy szczęce i ciemne, głębokie, brązowe oczy. Był jednak typem milczącego samotnika. Wiedziała, że jest arabskiego pochodzenia; sprawdziła w jego aktach. Urodził się i wychował w Vancouver, w muzułmańskim środowisku, ale był raczej Kanadyjczykiem. Taką przynajmniej miała nadzieję.

— Cześć — odezwała się, podchodząc blisko. Zrobił zdumioną minę.

— Cześć.

— Jestem Nadia Wunderly.

— Wiem. To ty znalazłaś te małe stworzonka. Nadia zaprezentowała swój najpiękniejszy uśmiech.

— Tak, ja. Nazywają mnie władcą pierścieni. Odwzajemnił uśmiech niepewnie.

— Chyba powinno być „władczynią”.

— Licentia poetka.

— Ach. Rozumiem.

— Czy mogę życzyć ci Wesołych Świąt?

— Oczywiście. Nie jestem antychrześcijański. Zawsze lubiłem Boże Narodzenie. Zakupy, muzyka, te rzeczy.

Wunderly pociągnęła łyk wody. Habib pił coś z bąbelkami. Pewnie jakiś napój bezalkoholowy.

— Ty jesteś Da’ud Habib, nie?

— Och, przepraszam, powinienem był się przedstawić.

— Nie ma sprawy. Jesteś szefem grupy programistów, nie?

— Władca świrów, tak.

Roześmiała się głośno, a on razem z nią.

— Jutro wielki dzień — rzekła, próbując nakierować rozmowę na pożądane tory.

Habib znów skinął głową.

— Prezent Urbaina dla samego siebie.

Wzięła oddech, jakby skakała na głęboką wodę.

— Za tydzień przyjęcie sylwestrowe.

— Tak? Aha, pewnie tak.

— Idziesz?

Wyglądał, jakby go wystraszyła tym pytaniem. Cofnął się o krok.

— Ja? Nie zastanawiałem się nad tym.

Wunderly słyszała, jak puls bije jej w skroniach. Podeszła bliżej.

— A może chciałbyś iść ze mną? Jeszcze się z nikim nie umówiłam i pomyślałam, że może poszlibyśmy razem.

Uniósł brwi, a Nadia wstrzymała oddech.

— Razem?

Taka myśl była dla niego najwyraźniej czymś nowym, czymś, o czym sam by nie pomyślał.

Proszę, nie zmuszaj mnie, żebym błagała, jęknęła w duchu.

Chyba zrozumiał albo dostrzegł coś w jej oczach.

— Czemu nie? Pewnie tak. Nie planowałem wyjścia… — rozjaśnił się wreszcie i znów uśmiechnął, tym razem szeroko.

— Czemu nie? Chętnie się z tobą wybiorę.

Wunderly o mało nie roześmiała się ze szczęścia, ale powstrzymała się i rzekła tylko:

— Świetnie! Zatem jesteśmy umówieni.

25 GRUDNIA 2095: CENTRUM KONTROLI MISJI

Był świąteczny poranek, ale nikt z pracowników naukowych nie miał wolnego dnia. Centrum kontroli lotów nigdy nie było przeznaczone dla tylu osób, rozmyślał z rozdrażnieniem Urbain, wtłoczony między Wexler a Wilmota. Poranna zmiana techników musiała przepychać się przez tłum, żeby dostać się do swoich konsol. Upchani za ostatnim rzędem stanowisk, uniwersyteccy notable i ważni dziennikarze stali ramię w ramię, a w pomieszczeniu było duszno i gorąco. Przyciszone rozmowy przypominały brzęczenie stada owadów w letni dzień, aż Urbainowi przychodziło na myśl dzieciństwo w Quebecu.

Był zdenerwowany jak rozdygotany królik, zwłaszcza, gdy stanęła przy nim Wexler i trzy tuziny innych gości. Nawet szacowna Pancho Lane, słynna kobieta biznesu, która właśnie przeszła na emeryturę, przyleciała na Saturna, by być świadkiem tego ważnego wydarzenia. Jedyne światło w okrągłej komorze pochodziło z ekranów personelu kontroli. Urbain odwrócił wzrok od ich migoczących odbić na pociemniałym ekranie ściennym i ujrzał obok siebie uśmiechniętego profesora Wilmota.

— Pierwsze dane z sondy powierzchniowej — rzekła rozpromieniona Wexler. — To bardzo ważne święta dla nauki, Edouardzie.

Urbain skinął krótko głową. Był niskim, krępym mężczyzną, tacy jak on nigdy nie musieli martwić się tym, co jedzą, bo wszystko przerabiali na nerwową energię. Ciemne włosy zaczesywał do tyłu z wysokiego czoła i starannie przycinał brodę. Podobnie jak i wczoraj, na tę okazję włożył najlepszy garnitur; w końcu połowa ludzi tłoczących się w pomieszczeniu to dziennikarze.

Szacowne i potężne Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów nie zawsze zachwycało się Edouradem Urbainem. Kiedy rozpoczęła się ekspedycja na Saturna, trzy lata temu, Urbaina uważano za naukowca drugiej klasy, kompetentnego pracownika, ale bynajmniej nie gwiazdę. Wybrano go na szefa kadry naukowej, która poleciała na pokładzie olbrzymiego habitatu na Saturna; gdzie Goddard miał wejść na orbitę biegunową wokół otoczonej pierścieniami planety, a w czasie lotu Urbain i jego ludzie mieli po prostu robić za dozorców, przeprowadzających rutynowe obserwacje i pilnować sprzętu do doświadczeń podczas powolnego, trwającego dwa lata, przelotu na Saturna. Kiedy już habitat znalazł się na orbicie, najlepsi planetolodzy świata mieli przylecieć szybkim statkiem, by przejąć zadania: badanie Saturna, oraz — co ważniejsze — jego gigantycznego księżyca, Tytana.