Nie chce żadnych kontaktów, powtarzał sobie Timoshenko. Nie chce tu przylecieć i być ze mną. Powiedziała, że przyleci, kiedy nie było na to żadnych szans. Łatwo było wtedy tak mówić. A teraz, kiedy pojawiła się możliwość przylotu z tymi naukowcami, odmawia.
Timoshenko spojrzał na zakrzywiony kadłub habitatu i wpatrzył się w czarną przestrzeń za nim. Robota zbudowano, by badał kadłub, nie wpatrywał się w kosmos. Nie mógł bardziej unieść oczu i poszukać zawieszonej w pustce błękitnej kuli, Ziemi.
Nie mam do niej pretensji, pomyślał. To wygnanie, miejsce na końcu świata i wszyscy o tym wiedzą. Tylko nie ja. Po co miałaby porzucać swoje życie i lecieć tu, żeby być ze mną? Nie mam do niej pretensji. Nie ma znaczenia, że ta latająca puszka jest tak luksusowa; to mimo wszystko miejsce dla zesłańców, kosmiczna Syberia. Ma rację, że nie chce tu przyjechać. Nie chcę, aby rezygnowała ze swojego życia na Ziemi tylko dla mnie. Miałem szansę dać jej szczęście i zmarnowałem ją. Ma prawo trzymać się z daleka ode mnie.
Gdy tak przesuwał się wzdłuż zakrzywionej powierzchni kadłuba, przyszło mu do głowy, że Eberly mógł go okłamać. Przecież powiedział mu, że Katrina chce z nim być, chce dołączyć do niego na wygnaniu. To było kłamstwo, pomyślał Timoshenko. Eberly namówił go, żeby został szefem działu konserwacji, kusząc perspektywą przybycia Katriny. Czy mogło tak być?
Timoshenko wyłączył program VR, zdjął gogle z głowy i wyposażone w czujniki rękawice. Znał parę osób z działu łączności, z jednym facetem nawet często pijał. Zadzwonił do niego i po chwili targowania się nakłonił go do sprawdzenia połączeń głównego administratora.
— Nic takiego nie ma w rejestrze — rzekł technik łączności, facet o nalanej twarzy.
— Nic? — spytał Timoshenko.
— Eberly nie rozmawiał z nikim w Rosji. Ani razu. Otępiały z żalu i gniewu, Timoshenko skinął głową, podziękował kumplowi i przerwał połączenie. Eberly mnie okłamał. Ten kłamliwy skurwiel owinął mnie wokół małego palca. Wykorzystał możliwość sprowadzenia tu Katriny, żeby zmusić mnie do współpracy. Kłamliwy, zadowolony z siebie skurwiel.
Jak się na nim zemścić, zastanawiał się Timoshenko? Czuł, jak narasta w nim wściekłość. Odpowiedź była zaskakująco prosta: zabić go. Zabić drania i wszystkich dookoła niego. Zabić jego, a potem samego siebie. Zniszczyć ten cholerny habitat i zakończyć wygnanie raz na zawsze. Położyć kres wszystkiemu i wszystkim. To nie będzie trudne. To będzie wręcz łatwe.
4 MAJA 2096: PORANEK
Da’ud Habib próbował chodzić na siłownię jak najwcześniej rano, żeby być tam pierwszym, ale szybko zauważył, że Negroponte pojawia się tam równie wcześnie w swoim obcisłym dresie. Podobnie było z kafeterią — przychodziła na lunch o tej samej porze co on. I zawsze siadała przy jego stoliku. Kiedy pojawiał się później, przesiadała się z jednego stolika do drugiego, żeby pobyć przy nim.
Ta kobieta za mną chodzi, pomyślał. Na początku czuł się mile połechtany, szybko jednak zaczęło to być kłopotliwe. Negroponte bierze mnie za jakiegoś kochanka z tysiąca i jednej nocy, pomyślał. Sokolookiego emira, który zabierze ją na swoim rumaku do namiotu na pustyni. Nic podobnego.
Habib urodził się w Vancouver, w rodzinie palestyńskich imigrantów. Wychowano go w religii islamskiej. Mól książkowy, pasjonat komputerów, w obecności kobiet stawał się bardzo nieśmiały. Podczas studiów, dzięki swej egzotycznej urodzie nigdy nie miał problemu ze znalezieniem kobiet; ba, to one go podrywały. Miał raczej problem z pozbyciem się ich. Seks sprawiał mu frajdę, ale nie miał ochoty się żenić, ani nawet mieszkać z kobietą pod jednym dachem. Było tyle innych, ciekawszych rzeczy do zrobienia, a wiązanie się z jakąś kobietą mogło mu przeszkadzać w studiach i karierze. Kiedyś przyjdzie czas na małżeństwo i dzieci, myślał.
Zdecydował się dołączyć do kadry naukowej Urbaina, kiedy tylko jego doradca naukowy zadzwonił do niego z tą propozycją.
— To świetna okazja, Da’ud — powiedział mu posiwiały profesor.
— Pięć lat? — dopytywał się Habib.
— Kiedy wrócisz na Ziemię, będziesz mógł wybrać uniwersytet. Nawet Nowa Moralność będzie na ciebie patrzeć życzliwszym okiem.
— A niby dlaczego?
— Chcą, żeby z habitatem wszystko się udało, pragną udowodnić, że ludzie mogą żyć poza Ziemią.
— Większość ludzi w habitacie będzie wygnańcami, prawda?
Profesor uśmiechnął się z wyższością.
— Tak, jest mnóstwo innych zdolnych mężczyzn i kobiet, których Nowa Moralność najchętniej widziałaby daleko stąd.
— Nie rozumiem, dlaczego ja miałbym tam polecieć…
— Zaufaj mi, Daudzie. To doskonała okazja, lepsza niż wszystko, na co możesz liczyć na Ziemi.
Habib pomyślał, że dostrzega ukrytą aluzję: albo spędzisz pięć lat na orbicie wokół Saturna, albo Nowa Moralność zablokuje ci dostęp do lepszych szkół. Nie umiał się postawić. Zrobił, co mu kazał promotor.
W dużym stopniu przypominało to życie w miasteczku uniwersyteckim. A praca była fascynująca — przynajmniej na początku. Habib kierował zespołem programistów przygotowujących sondę Urbaina. Przygotowanie oprogramowania dla tak złożonej maszyny było fascynującym zadaniem. Sonda mogła działać zupełnie samodzielnie w obcym środowisku na powierzchni Tytana i była na tyle wszechstronna, że mogła sobie radzić z nieznanymi czynnikami oraz uczyć się w oparciu o środowisko, które ją otaczało.
Potem Alfa wylądowała i zamilkła, a Urbainowi odbiło. Habib miał przeczucie, że problem tkwi w oprogramowaniu, ale spędził wiele dni i nocy, próbując ustalić, na czym polega błąd, i cały czas przekonywał się, że z oprogramowaniem wszystko jest w porządku.
W habitacie było mnóstwo chętnych kobiet, a choć próbował się nie angażować, hormony dawały znać o sobie. Był jednak zaskoczony, gdy doktor Wunderly zaprosiła go na zabawę sylwestrową. Zgodził się, choć jemu nie przyszłoby do głowy, żeby ją zaprosić. Nadia nie była najbardziej atrakcyjną ze znanych mu kobiet, ale chyba go lubiła; a co ważniejsze, była równie zajęta pracą, co on. Nie wyglądało na to, żeby chciała mu narzucać jakieś zobowiązania.
Był za to pewien, że Negroponte była zupełnie innym przypadkiem. Tylko że — wysoka, zgrabna, piękna — była po prostu niezwykle atrakcyjna.
Habib przerobił skrócony program ćwiczeń, a potem włożył z powrotem swoje codziennie spodnie i bluzę i udał się na spotkanie z Timoshenką. W końcu miał coś konkretnego, co mógł pokazać szefowi działu konserwacji. Matematyka jest o wiele prostsza od kobiet. Relacja matematyczna pozostaje niezmienna, dopóki nie nastąpi zmiana wartości jakiejś zmiennej. Związek z kobietą wciąż się zmienia, bez żadnego widocznego powodu.
Habib dotarł do biura Timoshenki i otworzył drzwi poczekalni. Siedziało w niej trzech inżynierów, z głowami pochylonymi nad ekranami. Szef działu konserwacji nie miał osobistego asystenta. Uważał, że rutynowe prace mogą wykonywać komputery, a każdy z pracowników jego działu miał jakieś ważne zadania związane z utrzymaniem niezliczonych systemów mechanicznych, hydraulicznych, elektrycznych i elektronicznych habitatu.
Habib podszedł do drzwi gabinetu Timoshenki.
— Jeszcze go nie ma — powiedział jeden z inżynierów, ledwo odrywając wzrok od ekranu. — W ogóle nie przyszedł do biura.
— Umawiałem się na spotkanie o jedenastej.
— Jest pan trzy minuty za wcześnie — z tyłu doleciał głos Timoshenki.