Выбрать главу

Wielkie wydarzenia wśród naszych szacownych naukowców. Ta wielka sonda, którą posłali na powierzchnię Tytana, nie chce z nimi gadać. Leży na lodzie jak wielka kupa złomu, którą w gruncie rzeczy jest. Bawi mnie to. Pracowałem nad tą maszyną przez ponad rok, także we własnym czasie. Włożyłem w to dużo pracy. I po co? Jak wszystko inne w moim życiu. Nic z tego nie wyszło.

Urbain wyrywa sobie włosy z głowy, przynajmniej te, co mu jeszcze zostały. Reszta naukowców miota się jak kurczęta w klatce, próbując ustalić, co się stało. A ja? Siedzę sobie w centrum nawigacyjnym i nie mam nic do roboty. I właśnie tu jestem, i nagrywam tę wiadomość. Och, czasem sprawdzam jakieś instrumenty, ale jesteśmy już na orbicie wokół Saturna. Po prostu latamy w kółko. Koniec z nawigacją. Koniec pracy silników. Jedyny problem, z jakim możemy się spotkać, to uderzenie jakiejś bryły lodu w zewnętrzny pancerz; może uszkodzić nadprzewodniki osłony antyradiacyjnej. Wtedy będziemy musieli wyjść na zewnątrz i naprawić je. Przestalibyśmy się nudzić choć na chwilę.

Tęsknię za Tobą. Pamiętam, jak kłóciliśmy się, kiedy musiałem wyjechać, i to była moja wina. Teraz to zrozumiałem. Wszystko popsułem. Mam tylko nadzieję, że nie popsułem Twojego życia, Katrino. Zasłużyłaś na dobre życie z mężczyzną, który będzie Cię kochał i da ci zdrowe dzieci.

A ja już na zawsze zostanę na tej wymyślnej Syberii. Nie jest tu najgorzej. Jestem wolnym człowiekiem, tak bardzo wolnym, jak tylko można w tej opiewanej przez wszystkich puszce. Nawet wziąłem udział w wyborach. Wyobrażasz to sobie? Ja! Oczywiście przegrałem, ale powiem Ci, że to było ciekawe doświadczenie.

Tęsknię za Tobą. Wiem, że już za późno, ale chcę Ci to powiedzieć, Katrino: kocham Cię. Przepraszam, że zniszczyłem nasze wspólne życie.

26 GRUDNIA 2095: PORANEK.

Malcolm Eberly ciężko pracował na swoje zaszczytne stanowisko głównego administratora habitatu Goddard. Wyciągnięty z austriackiego więzienia po złożeniu obietnicy, że stworzy fundamentalistyczny rząd dla dziesięciu tysięcy dusz zamieszkujących habitat, wymanewrował żądnych krwi fanatyków, którzy mieli go pilnować, i teraz był podziwianym i szanowanym szefem administracji habitatu.

Prawdę mówiąc, większość mieszkańców habitatu miało głęboko gdzieś, kto nimi rządzi, dopóki nie zawracano im głowy przepisami i nakazami. Wybrano ich spośród niezadowolonych, zniechęconych wolnomyślicieli, ludzi, którzy chcieli uciec od fundamentalistycznych reżimów na Ziemi. Byli dysydentami i idealistami. A teraz znajdowali się ponad miliard kilometrów od Ziemi, i zarówno oni, jak i ziemscy politycy, byli z tego powodu bardzo zadowoleni.

Przecież oni mnie uwielbiają, powtarzał sobie Eberly, maszerując przez centrum Aten w stronę urokliwego jeziorka, w ramach codziennej porannej przechadzki. Większość głosowała na mnie. Dopóki nie zacznę wprowadzać im jakichś ograniczeń, powinni dalej na mnie głosować.

Martwiła go jednak sytuacja sprzed paru dni, z Pancho Lane. Zaskoczyła mnie. Eberly dotknął swojej szczęki w miejscu, gdzie trafiła go kobieta. Czuł lekką opuchliznę, ale zęby ocalały, na szczęście. Wszyscy o tym mówią: Pancho Lane znokautowała głównego administratora, i śmieją się w głos. Czy wyszedłem na szlachetnego mężczyznę, który wybacza? Czy może na tchórza i słabeusza?

Obszedł jezioro dookoła, mijając innych spacerujących albo jadących na skuterach elektrycznych. Wszyscy witali go z szacunkiem albo uśmiechali się radośnie na jego widok. Kłaniał im się i odruchowo odwzajemniał uśmiechy. W normalnych warunkach pławiłby się w tym uwielbieniu, ale tego poranka myślał tylko o Pancho Lane. Po co ona tu przyleciała? Kobieta z jej pieniędzmi i pozycją nie musi latać na skraj Układu, żeby zobaczyć się z siostrą. Może porozmawiać z nią wirtualnie, kiedy tylko zechce. Musi chodzić o coś innego. Musi coś w tym być.

Ledwo zauważył, że słońce świeci jakoś mniej jaskrawo. Skończył poranny spacer i ruszył pod górę, główną ulicą Aten, do biura administracji na wzgórzu. Znalazłszy się w swoim biurze, rozsiadł się wygodnie w fotelu, zaplótł palce na czole i zaczął roztrząsać nowe aspekty swojej sytuacji. Co Pancho zamierza? Może planuje zostać w habitacie na dłużej? Czy wystąpi o obywatelstwo? Była kiedyś dyrektorem zarządzającym dużej korporacji, niedawno przeszła na emeryturę. A jeśli zechce przejąć kontrolę nad habitatem? Czy będzie ze mną konkurować w następnych wyborach? Czy usunie mnie ze stanowiska?

Skrzywił się, zmartwiony. Pożałował, że w konstytucji habitatu znalazł się zapis o organizowaniu wyborów co roku. Pierwotne uzasadnienie było dość oczywiste: dać populacji złudzenie, że dzięki corocznym wyborom rządzi habitatem. Będą myśleć, że przywódcy spełniają ich życzenia, tylko dlatego, że zawsze zbliżają się jakieś wybory. W istocie, wykoncypował Eberly, im częściej będą głosować, tym mniejszą będą przypisywać temu wagę. Większość tak zwanych obywateli była leniwa i pełna samozadowolenia. Dopóki nie dojdzie do jakichś poważniejszych konfliktów z rządem, pozwolą mi zachować stanowisko.

A ja będę dla nich dobrym władcą. Będę uczciwy i sprawiedliwy. Będę robił to, co niezbędne. Użyję władzy, by czynić dobro, powtarzał sobie. Rozsiadając się wygodnie w fotelu przy biurku, Eberly wyobrażał sobie przyszłość bez końca, wypełnioną władzą i szczęściem. Władza przynosi szacunek, doskonale o tym wiedział. Po drugich albo trzecich wyborach wszyscy będą mnie tak uwielbiać, że będę mógł zlikwidować wybory. A dzięki terapiom przedłużającym życie będę rządził tym habitatem już zawsze. I wszyscy będą mnie czcili. Będą musieli.

Pancho Lane jest jednak elementem, z którym trzeba się liczyć, powiedział sobie, zgrzytając zębami z niechęcią. Zrobiła ze mnie durnia. A to nie może ujść jej na sucho. Muszę coś z tym zrobić. Muszę się z nią policzyć.

Podjąwszy decyzję, Eberly wydał komputerowi polecenie wyświetlenia porannych spotkań. Lista pojawiła się natychmiast na inteligentnej ścianie po lewej. Wolał czytać z inteligentnego ekranu niż przyglądać się trójwymiarowemu obrazowi wiszącemu w powietrzu nad biurkiem.

Szef działu konserwacji chciał się z nim zobaczyć. Marszcząc brwi, Eberly oddzwonił. Obok listy spotkań pojawiła się twarz inżyniera.

— Mamy problem z jednym z luster słonecznych — wyjaśnił Felbc Aaronson, szef działu konserwacji. Na jego okrągłej, pucołowatej twarzy pojawił się wyraz irytacji, bardziej złości niż zatroskania. Eberly odniósł wrażenie, że jego cera wygląda jakoś inaczej, jakby dużo się ostatnio opalał i dorobił się złocistej opalenizny. Jakim cudem znajduje on w tej pracy czas na opalanie się, zastanawiał się Eberly. Nie przepadał za Aaronsonem. Ten facet był paranoikiem, zawsze się czymś niepokoił. Uśmiechnął się jednak i spytał:

— Jaki problem?

— Jedno z luster słonecznych jest nieprawidłowo ustawione. Różnica jest niewielka, ale musiałem wysłać ekipę, żeby to poprawiła.

To po co zawracasz mi tym głowę, poskarżył się w duchu Eberly. Uśmiechał się jednak dalej i odparł:

— Skoro trzeba to poprawić, to poprawcie.

Szef działu konserwacji z uporem potrząsnął głową.

— Ale ono nie powinno być nieprawidłowo ustawione. Cała diagnostyka daje poprawne wyniki. Nie było żadnego uderzenia ani nikt nie wydał polecenia zmiany położenia.