Zastanawiała się, na ile to wszystko było prawdą? Nie było sensu kłamać. Tak, odpowiedzialność dowódcy przerażała ją. Być może wszyscy dowódcy w skrytości ducha byli niepewni siebie, gdzieś tam, głęboko w środku przekonani byli, że nie są dostatecznie dobrzy, by sprostać nałożonej na nich odpowiedzialności. O takie rzeczy jednak nikt nie pytał. A jeśli inni się nie bali? Wtedy jej tajemnica się wyda.
Stwierdziła, że zastanawia się, w jaki sposób doszła do dowodzenia statkiem, tak jakby tego nie chciała. Czegóż więc chciała naprawdę?
Chcę się stąd wydostać — spróbowała powiedzieć. — Chcę, żeby coś się wreszcie wydarzyło.
I rzeczywiście coś się stało.
Lewą ręką wyczuła ścianę. Po jakimś czasie prawą ręką namacała drugą ścianę. Ściany były ciepłe, gładkie i sprężyste — tak właśnie wyobrażała sobie wnętrze żołądka. Czuła, jak przesuwają się pod dłonią.
Wtedy zrozumiała, że ściany się zaciskają.
Tkwiła w nierównym tunelu z głową do przodu. Ściany kurczyły się. Po raz pierwszy poczuła klaustrofobię. Przedtem ciasne pomieszczenia nigdy jej nie przeszkadzały.
Ściany pulsowały i marszczyły się, przesuwając ją do przodu, aż głowa prześliznęła się do wnętrza chłodnej i chropowatej struktury. Ściskało ją, a płyn bąbelkami uwalniał się z jej płuc. Zakaszlała. Wciągnęła powietrze i stwierdziła, że usta ma wypełnione piaszczystym płynem. Znowu zakaszlała, wyrzucając więcej cieczy, ale ręce miała teraz wolne, wytknęła więc głowę w ciemność, żeby uniknąć wciągania następnej porcji piachu. Charcząc i plując oddychała przez nos.
Po ramionach przyszła kolej na biodra: zaczęła dłubać w gąbczastej substancji, która ją trzymała. Zapach przywołał wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiła się w chłodnej, odkrytej pod ziemią piwnicy, tam, gdzie dorośli zaglądali bardzo rzadko. Pachniało dzieciństwem i grzebaniem w piachu.
Uwolniła jedną nogę, później drugą, a potem zamarła z głową tkwiącą w niewielkiej przestrzeni uformowanej przez ramiona i klatkę piersiową. Oddychała wilgotnymi spazmami.
Piach osypywał się zza jej karku i opadał po ciele grożąc całkowitym zapchaniem niszy, którą sobie wyskrobała. Była pogrzebana, ale żywa. Musiała kopać, jednak nie mogła używać ramion.
Powściągając popłoch, zmusiła się do powstania. Bolały ją mięśnie ud, trzeszczało w stawach, poczuła jednak, że przygniatająca ją masa ustępuje.
Przebiła się głową na powietrze i światło. Gwałtownie chwytając powietrze, plując i wyciągając najpierw jedno, a potem drugie ramię z ziemi, wyczołgała się na coś, co w dotyku przypominało chłodną trawę. Na czworakach odczołgała się od dziury i padła. Wbiła palce w błogosławioną ziemię i rozpaczliwie zapragnęła snu.
Cirocco nie chciała się obudzić. Walczyła, udając, że śpi. Kiedy jednak poczuła, że trawa gdzieś znika, a ciemność powraca, prędko otworzyła oczy.
Kilka centymetrów od jej nosa rozpościerał się bladozielony dywan, który przypominał trawę. Nawet podobnie pachniał. Był to ten gatunek trawy, który można spotkać tylko na dobrze utrzymanych polach golfowych. Był cieplejszy niż powietrze i nie bardzo wiedziała dlaczego. Zresztą, może to wcale nie była trawa.
Potarła ręką i powąchała. Niech będzie, że to trawa.
Usiadła, słysząc irytujący dźwięk. Na szyi miała błyszczącą metalową opaskę, a inne, mniejsze okalały jej przeguby rąk i kostki. Z dużej obręczy zwisało wiele dziwnych przedmiotów spiętych drutem. Odsunęła je, zastanawiając się, gdzie już coś takiego widziała.
Prawie w ogóle nie mogła się skoncentrować. Rzecz, którą trzymała, była tak złożona, tak różnorodna, że nie była w stanie ogarnąć jej zmęczonym umysłem.
A przecież był to jej własny kombinezon, odarty z wszystkich plastikowych i gumowych części, z których się głównie składał. Teraz został tylko metal.
Zestawiając razem wszystkie te cząstkowe spostrzeżenia, zdała sobie wreszcie sprawę, że była kompletnie naga. Pod Powłoką brudu jej ciało było całkowicie pozbawione owłosienia. Nawet brwi gdzieś przepadły. Z jakiegoś powodu na myśl o tym zrobiło jej się bardzo smutno.
Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.
Nie płakała łatwo ani często. Przychodziło jej to z trudem. Ale po bardzo długim czasie znowu wiedziała, kim jest. Teraz mogła także spróbować dowiedzieć się, gdzie jest.
Jakieś pół godziny później poczuła, że może wyruszyć Decyzja ta zrodziła jednak od razu kilkanaście pytań. Na przykład: dokąd?
Miała zamiar zbadać Temidę, ale to było wtedy, gdy miała jeszcze statek kosmiczny i zasoby ziemskiej techniki. Teraz wszystko, czym dysponowała, to goła skóra i kilka kawałków metalu.
Znajdowała się w lesie złożonym z trawy i jednego gatunku drzew. Nazwała je drzewami na takiej samej zasadzie, na jakiej to, co pokrywało podłoże, nazwała trawą. Jeżeli coś jest wysokie na siedemdziesiąt metrów, ma brązowy, krągły pień i coś z dużej odległości bardzo przypominającego liście, to chyba jest to drzewo. Oczywiście nie oznaczało to, że twór ten nie mógł jej z wdziękiem pożreć, gdyby nadarzyła się okazja.
Musiała zacząć rozwiązywać swoje problemy od właściwego miejsca: przestać dręczyć się sprawami, na które w ogóle nie miała wpływu i odrzucić te, na które miała wpływ niewielki. Powinna wreszcie zapamiętać, że jeśli chciałoby się być tak ostrożnym, jak podpowiada zdrowy rozum, to jedyną alternatywą była śmierć z głodu w tej jamie.
Powietrze stanowiło pierwszy problem. Mogło zawierać truciznę.
— A więc przestań oddychać, od razu! — powiedziała na głos. W porządku. Przynajmniej miało świeży zapach i sprawiało, że przestała kasłać.
Co do wody… w tej sprawie niewiele dało się zrobić. W końcu będzie przecież musiała czegoś się napić, o ile coś do picia znajdzie — to było jedno z najważniejszych zadań. Jeżeli znajdzie, być może zdoła również rozniecić ogień i przegotować wodę. Jeżeli nie — trudno, wypije razem z drobnoustrojami i wszystkim, co tam będzie pływało.
Następną sprawą, która martwiła ją bardziej niż inne, było jedzenie. Nawet jeżeli w pobliżu nie było niczego, co miałoby ochotę na nią, nie było żadnego sposobu, by się przekonać, czy żywność, którą znajdzie, nie okaże się trująca. Mogło się również okazać, że jej wartość odżywcza nie będzie większa od wartości celofanu.
Jakby nie dość tego, istniała też sprawa skalkulowania ryzyka. Jak przewidzieć, co jest niebezpieczne, jeżeli może się okazać, że drzewo nie jest wcale drzewem?
Właściwie, te twory przypominały drzewa tylko w bardzo ogólnym sensie. Pnie wyglądały, jakby zrobiono je z polerowanego marmuru. Wyższe gałęzie biegły poziomo i w jednakowej odległości od pnia zaginały się pod kątem prostym. Wysoko w górze liście były płaskie i przypominały trochę talerzowate liście lilii wodnych, o średnicy 3-4 metrów.