Kiedy Bill odwoził mnie do domu, wydawał się podekscytowany. Nie mogłam pojąć dlaczego, aż skojarzyłam to z wyjazdem do Dallas.
– Nie możesz się doczekać? – zapytałam, ciekawa i nieco zaniepokojona tą żądzą podróży.
– Nie podróżowałem od lat. Mieszkanie w Bon Temps przez ostatnie miesiące było cudowne – powiedział, klepiąc mnie po dłoni – ale oczywiście chciałbym odwiedzić innych przedstawicieli mojego gatunku, a wampiry w Shreveport mają nade mną za dużą władzę. Nie mogę się odprężyć, kiedy jestem z nimi.
– Czy wampiry były tak zorganizowane zanim się ujawniły?
Zwykle starałam się nie zadawać pytań dotyczących społeczności wampirów, bo nigdy nie byłam pewna, jak Bill zareaguje, ale naprawdę mnie to ciekawiło.
– Nie w taki sam sposób – odpowiedział wymijająco.
Wiedziałam, że nie udzieli mi lepszej odpowiedzi, ale i tak westchnęłam. Pan Tajemniczy. Wampiry nadal trzymały się wyraźnie zarysowanych granic. Żaden lekarz nie mógł ich badać, żaden wampir nie mógł być powołany do wojska. W zamian za te przywileje, Amerykanie zmusili wampiry, które były lekarzami lub pielęgniarkami – a trochę takich było – by odwiesiły stetoskopy, bo ludzie obawiali się żądnego krwi personelu medycznego.
Mimo to w opinii wielu ludzi wampiryzm był alergią na kombinację wielu składników, między innymi czosnku i światła słonecznego.
Chociaż byłam człowiekiem – choć raczej niezwykłym – zdawałam sobie sprawę z tego, że tak nie jest. Byłabym o wiele szczęśliwsza, gdybym wiedziała, że Bill jest po prostu chory na coś znanego. Teraz byłam świadoma istnienia stworzeń, które żyły na granicy realności i legend i miały brzydki nawyk udowadniania, że jednak są realne. Na przykład ta menada. Kto by uwierzył, że postać ze starożytnej, greckiej legendy będzie biegała po lasach północnej Luizjany?
Może naprawdę istniały ogrodowe wróżki z piosenki, którą moja babcia śpiewała zwykle podczas rozwieszania prania.
– Sookie? – Głos Billa był łagodny, ale zarazem stanowczy.
– Co?
– Głęboko się nad czymś zamyśliłaś.
– Tak, myślałam trochę o przyszłości – odpowiedziałam. – I o podróży. Musisz mi wszystko wyjaśnić, powiedzieć, jak mam się zachowywać na lotnisku. I jakie ubrania powinnam spakować?
Bill zaczął to rozważać, kiedy już wjeżdżaliśmy na podjazd przed moim domem, i wiedziałam, że potraktuje mnie poważnie. To była jedna z jego wielu zalet.
– Zanim się zaczniesz pakować – zaczął, a jego ciemne oczy wyglądały poważnie pod zmarszczonymi łukami brwi – jest jeszcze coś, co chcę omówić.
– Co? – Usłyszałam jego słowa, kiedy stałam na środku sypialni, wpatrując się w szafę.
– Techniki relaksacyjne.
Odwróciłam się w jego stronę, opierając dłonie na biodrach.
– O czym to mówisz?
– O tym.
Podniósł mnie stanowczo, jakby był Rhettem Butlerem, i, choć miałam na sobie spodnie zamiast długiej, czerwonej – sukni? peniuaru? – sprawił, że poczułam się, jakbym była równie piękna, jak niezapomniana Scarlett O’Hara. Nie musiał też pokonywać schodów; łóżko było tuż obok.
W czasie większości wieczorów Bill się nie spieszył – i to do tego stopnia, że czasem mało brakowało, abym zaczęła krzyczeć, zanim przejdzie do rzeczy. Jednak dziś, z powodu podekscytowania podróżą, wszystko działo się szybciej. Wspólnie dotarliśmy do końca i leżeliśmy obok siebie, drżąc jeszcze po udanym stosunku.
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wampiry z Dallas nas potrzebują. Byłam w Dallas tylko raz, na szkolnej wycieczce do Six Flags [12], i nie był to dla mnie najlepszy czas. Niezdarnie starałam się chronić przed myślami, które ciągle napływały z innych mózgów, i byłam nieprzygotowana na niespodziewane dobranie się w parę mojej najlepszej przyjaciółki, Marianne, z kolegą z klasy, Dennisem Engelbrightem. I nigdy nie byłam tak daleko od domu.
Teraz będzie inaczej, powiedziałam sobie z przekonaniem. Jadę tam wezwana przez wampiry; to będzie efektowne, prawda? Byłam potrzebna z powodu swoich zdolności. Powinnam skupić się na używaniu słowa „dar”, a nie „inwalidztwo”. Nauczyłam się kontrolować swoją telepatię, a przynajmniej wypracowałam większą precyzję i przewidywalność. Miałam swojego mężczyznę. Nikt mnie nie porzuci.
Mimo to muszę przyznać, że zanim usnęłam, uroniłam kilka łez nad swoim nieszczęśliwym losem.
Tłum. Puszczyk 1
Rozdział 4
W Dallas było gorąco jak w piekle, szczególnie na płycie lotniska. Kilka ostatnich jesiennych dni na powrót zamieniło się w lato. Podmuchy rozpalonego powietrza przynosiły dźwięki i zapachy lotniska Dallas-Fort Worth – odgłosy pracy małych pojazdów i samolotów, woń ich paliwa, ładunków – to wszystko zdawało się koncentrować u stóp rampy załadunkowej samolotu, przy którym czekałam. Leciałam jako zwykła pasażerka, ale Bill potrzebował specjalnego transportu.
Właśnie wachlowałam się połami marynarki, żeby się nie spocić, kiedy podszedł do mnie ksiądz katolicki. Początkowo, z powodu szacunku dla jego koloratki, nie miałam nic przeciwko temu, że się pojawił, chociaż nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Dopiero uporałam się z jednym całkowicie nowym doświadczeniem, a przede mną było jeszcze wiele znacznie trudniejszych.
– Czy mogę pani jakoś pomóc? Nie da się przecież nie zauważyć, w jakiej jest pani sytuacji – odezwał się niski mężczyzna. Był ubrany w czarny strój duchownego, a jego głos przepełniało współczucie. Co więcej, odznaczał się pewnością siebie typową dla kogoś, kto był przyzwyczajony do zagadywania nieznajomych i spotykania się z pozytywną reakcją. Miał – jak przypuszczałam – raczej nietypową dla księży fryzurę: jego dość długie, brązowe włosy były splątane; miał też wąsy. Ale nie przyglądałam mu się zbyt uważnie.
– Sytuacji? – spytałam. Jego słowa ledwie do mnie docierały. Właśnie dostrzegłam lśniącą, drewnianą trumnę na skraju luku bagażowego. Bill był takim tradycjonalistą, przecież metal byłby praktyczniejszy w podróży… Członkowie personelu w roboczych uniformach przetaczali ją właśnie na przód rampy, więc musieli jakoś podłożyć pod nią kółka. Obiecali Billowi, że dotrze ona na miejsce przeznaczenia bez zadrapania. Uzbrojony ochroniarz za mną pilnował, żeby żaden fanatyk nie wdarł się i nie zerwał wieka. To była jedna z usług specjalnych oferowanych przez Anubis Air. Zgodnie z instrukcjami Billa zaznaczyłam, że ma on opuścić samolot jako pierwszy.
Jak dotąd, wszystko szło świetnie.
Rzuciłam okiem na ciemne niebo. Oświetlenie terenu lotniska włączyło się kilka minut temu. Czarna głowa szakala na ogonie samolotu wyglądała dziko w tym zimnym świetle, tworzącym głębokie cienie. Jeszcze raz spojrzałam na zegarek.
– Tak. Bardzo mi przykro.
Zmierzyłam wzrokiem swojego niechcianego towarzysza. Czy wsiadał razem z nami do samolotu w Baton Rouge? Nie mogłam sobie przypomnieć jego twarzy, ale ostatecznie w czasie całego lotu byłam dość zdenerwowana.
– Przykro? – powiedziałam. – Czemu? Ma pan jakiś problem?
Wyglądał na mocno zdziwionego.
– Cóż – powiedział, podążając wzrokiem za trumną, która właśnie była spuszczana z rampy z pomocą urządzenia ułatwiającego jej przetaczanie. – Twoja strata. Czy to był ktoś bliski?
Przysunął się do mnie nieco bliżej.
– Jasne – powiedziałam starając się zachować równowagę między zakłopotaniem a rozdrażnieniem. Co on tu robił? Chyba linie lotnicze nie płacą księżom za dotrzymywanie towarzystwa osobom podróżującym z trumnami? W szczególności tymi wyładowywanymi z Anubis Air. – Z jakiego innego powodu miałabym tutaj stać?