– Musimy już iść – powiedział.
Nie potrafiłam odgadnąć wyrazu jego twarzy. Równie dobrze mogliśmy iść teraz na zakupy. Wydawał się pozbawiony wszelkich uczuć i nienawidziłam go za to. Skoro ja jestem przerażona, to chciałabym, żeby wszyscy inni odczuwali to samo. Zerknęłam na rzekomo otwarte drzwi po mojej lewej stronie. Musiałam wiedzieć. Otworzyłam je. Pokój miał rozmiary więziennej celi, dwa czterdzieści na metr dwadzieścia. Betonowa podłoga i bielone ściany. Pomieszczenie było całkiem puste. Zupełnie jakby czekało na kolejnego mieszkańca. Enzo zatrzasnął drzwi. Nie próbowałam go powstrzymać. Nie warto. Gdybym musiała podjąć walkę z kimś, kto ważył o dobre pięćdziesiąt kilo więcej ode mnie, wybrałabym inne miejsce i bardziej sprzyjające okoliczności. Poza tym pusty pokój to nie powód, aby wchodzić z kimś w zwadę. Enzo oparł się o drzwi. W silnym świetle dostrzegłam, że jego twarz była zlana potem.
– Nie próbuj otwierać innych drzwi, senorita. To mogłoby być niebezpieczne.
Skinęłam głową.
– Jasne. Nie ma sprawy. – Pusty pokój, a ten facet był spocony. Miło wiedzieć, że coś było go w stanie przerazić. Ale dlaczego ten pokój, a nie drugi, w którym kryła się kwiląca istota? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.
– Musimy dogonić Senorę. – Wykonał zamaszysty gest, jak szef sali polecający mi miejsce. Ruszyłam we wskazanym kierunku. No bo w sumie dokąd miałabym pójść?
Korytarz przechodził w duże, czworokątne pomieszczenie. Było pomalowane na biało, jak spenetrowana przeze mnie cela. Bieloną podłogę pokrywały jasnoczerwone i czarne symbole. Nazywana je veuve. To symbole rysowane w sanktuarium voodoo w celu przywołania loa, bóstw voodoo. Symbole były jak ściany wyznaczające ścieżkę. Wiodły do ołtarza. Schodząc ze ścieżki, zniszczyłabym te starannie nakreślone znaki. Nie wiedziałabym, czy byłoby to dobrze, czy źle. Reguła numer 369 – jeśli masz do czynienia z nieznaną magią, w przypadku jakichkolwiek wątpliwości daj temu spokój.
Tak też zrobiłam.
Na drugim końcu pomieszczenia płonęły świecie. Silne, ciepłe światło migotało i wypełniało białe ściany żarem i jasnością. Dominga stała pośród tej światłości, tej bieli i cała pałała złem. Nie potrafiłam inaczej tego nazwać. Była zła do szpiku kości. Zła aura otaczała ją niczym płynny, namacalny mrok. Uśmiechnięta staruszka znikła. Pojawiła się istota mocy.
Manny stanął nieco z boku. Patrzył na nią. Zerknął na mnie. Oczy nieomal wychodziły mu z orbit. Ołtarz znajdował się niemal dokładnie za plecami Domingi. Martwe zwierzęta, które z niego spadły, walały się po podłodze. Kurczaki, psy, prosię, dwie kozy. Strzępy sierści i kałuże zaschniętej krwi. Ołtarz wyglądał jak fontanna, z której gęstą, leniwą strugą wypływały martwe zwierzęta. Ofiary były świeże. Nie czułam woni rozkładu. Koza gapiła się na mnie szklistymi, niewidzącymi oczami. Nie lubiłam zabijać kóz. Zawsze wydawały mi się bystrzejsze od kurcząt. A może to była tylko moja opinia.
Po prawej stronie ołtarza stała wysoka kobieta. Jej skóra wydawała się lśnić czernią w blasku świec, jakby wyrzeźbiono ją z ciężkiego, lśniącego drewna. Starannie ułożone, niezbyt długie włosy opadały jej na ramiona. Szerokie kości policzkowe, pełne usta, wprawny makijaż. Nosiła długą, jedwabistą suknię, szkarłatną, w barwie świeżej krwi. Pasowała do jej szminki.
Po prawej stronie ołtarza stał zombi. Był niegdyś kobietą. Długie brązowe włosy sięgały jej nieomal do pasa. Ktoś wyczesał je aż do połysku. U trupa zawsze żywe wydają się tylko włosy. Skóra nabrała szarego odcienia. Ciało na kościach wyschło i zwiotczało. Mięśnie poruszające się pod cienką, gnijącą skórą, przypominały wychudzone robaki. Nosa prawie nie było, przez co oblicze wydawało się niedokończone. Purpurowa suknia zwieszała się luźno na wychudzonym, kościstym ciele. Twarz nosiła nawet ślady nałożonego makijażu. Ze szminki zrezygnowano, jako że wargi skurczyły się i pomarszczyły, ale wybałuszone oczy podkreślono tuszem i cieniami. Przełknęłam mocno ślinę i odwróciłam się, by spojrzeć na pierwszą kobietę.
Była żywym trupem. Jednym z najlepiej zachowanych i sprawiających wrażenie żywych, jakie kiedykolwiek widziałam, ale niezależnie od tego, jak dobrze się prezentowała, była martwa. Ta kobieta zombi spojrzała na mnie. Miała coś w tych doskonałych brązowych oczach, czego nie posiadają starsze zombi. Wspomnienie tego, kim i czym były, zacierało się w przeciągu kilku dni, a niekiedy nawet godzin. Ale ta zombi bała się. W jej oczach malował się niepohamowany strach. Zombi nie mają takich oczu.
Odwróciłam się ku bardziej podniszczonej kobiecie zombi i stwierdziłam, że ona także na mnie patrzy. Gapiła się na mnie wybałuszonymi oczami. Choć nie miała już prawie tkanek na policzkach i trudniej było jej wyrażać emocje, dokonała tego. Widziałam, że była przerażona.
Cholera.
Dominga skinęła głową, a Enzo zaprosił mnie gestem w głąb kręgu. Nie chciałam tam wejść.
– Co się tu dzieje, Domingo?
– Nie przywykłam do takiej arogancji. – Uśmiechnęła się, prawie się zaśmiała.
– To lepiej przywyknij – odparowałam. Czułam na plecach oddech Enzo. Starałam się go zignorować. Prawą rękę przesunęłam jakby od niechcenia w stronę broni, ale zrobiłam to tak, by nikt nie zorientował się, że sięgam po spluwę. To nie było proste. Zwykle, gdy sięgasz po broń, wygląda to jednoznacznie. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Punkt dla mnie. – Co zrobiłaś tym dwóm zombi?
– Przyjrzyj się im, chica. Jeśli jesteś tak potężna, jak mówią, sama odpowiesz sobie na to pytanie.
– A jeśli mi się nie uda? – spytałam.
Uśmiechnęła się, ale jej oczy były płaskie i czarne jak u rekina.
– W takim przypadku przekonam się, że nie jesteś tak silna, jak o tobie mówią.
– Czy to już ten sprawdzian?
– Być może.
Westchnęłam. Królowa voodoo chciała sprawdzić, jak bardzo jestem twarda. Po co? Może nie miała żadnego konkretnego powodu. Może była jedynie sadystyczną, spragnioną władzy suką. Tak, w to akurat byłabym w stanie uwierzyć. A może cała ta szopka miała jakiś głębszy sens. Jeśli tak, to na razie nie zdołałam go rozgryźć. Spojrzałam na Manny’ego. Prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami. On także nie wiedział, co się dzieje. Pięknie.
Nie miałam ochoty brać udziału w grze Domingi, zwłaszcza że nie znałam reguł. Zombi wciąż na mnie patrzyły. Było coś w ich oczach. Strach – i jeszcze coś gorszego – nadzieja. Cholera. Zombi nie znają nadziei. Nie mają żadnych emocji. Są martwe. Te nie były. Musiałam wiedzieć. Miejmy nadzieję, że przez swoją ciekawość nie trafię do piekła.
Ominęłam ostrożnie Domingę, obserwując ją kątem oka. Enzo z tyłu za mną blokował przejście pomiędzy veuve. Wydawał się niewzruszony jak góra, ale gdybym bardzo się postarała, zmiotłabym go z drogi. W najgorszym razie zabiłabym go. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Trawiona rozkładem kobieta zombi patrzyła na mnie. Była wysoka, miała z metr osiemdziesiąt wzrostu. Spod czerwonej sukni wyzierały chude, kościste nogi. Wysoka, szczupła kobieta, zapewne niegdyś bardzo piękna. Oczy nieomal wylewające się z pozbawionych skóry orbit. Każdemu ruchowi towarzyszył wilgotny, chlupoczący dźwięk. Gdy usłyszałam go po raz pierwszy, myślałam, że zwymiotuję. Ten dźwięk to odgłos gałek ocznych poruszających się w gnijących oczodołach. Ale to było cztery lata temu, gdy dopiero zaczynałam pracować w tym fachu. Gnijące ciało już mnie nie wzrusza ani nie wywołuje torsji. Okrzepłam. Oczy były jasnobrązowe, z domieszką zieleni. Martwą kobietę otaczała woń jakichś drogich perfum. Słodki kwiatowy zapach, skrywający pod nim woń gnijącego ciała. Zakręciło mnie w nosie i zaczęło drapać w gardle. Gdy następnym razem poczuję ten delikatny aromat drogich perfum, skojarzy mi się on z gnijącym ciałem. Ale na szczęście te perfumy były za drogie, abym mogła je sobie kupić.