Выбрать главу

Albo mój szef nie spostrzegł broni, albo całkiem to zignorował.

– Witam. Jestem Bert Vaughn, a to moja pracownica, Anita Blake. Pan Gaynor nas oczekuje. – Bert posłał mu czarujący uśmiech.

Ochroniarz – bo kim innym mógł być ten osiłek – odsunął się od drzwi. Bert potraktował to jako zaproszenie i wszedł do środka. Postąpiłam za nim, choć bez większego entuzjazmu. Harold Gaynor był bardzo zamożny. Może potrzebował ochroniarza. Może ktoś mu groził. A może był jednym z tych facetów, którzy mają dość pieniędzy, by zatrudniać ochroniarza, niezależnie, czy jest im on potrzebny, czy nie. A może w grę wchodziło jeszcze coś innego. Coś, co wymagało broni palnej i obecności przerośniętego mięśniaka o pustych oczach porcelanowej lalki. Ta myśl nie dodała mi animuszu.

Klimatyzacja była włączona na full i w jednej chwili pot na moim ciele stężał. Podążyliśmy za ochroniarzem przez długi centralny korytarz wyłożony ciemną, sądząc po wyglądzie, drogą boazerią. Bieżnik w korytarzu wyglądał na orientalny i zapewne został wykonany ręcznie. W ścianie po prawej widniały ciężkie drewniane drzwi. Ochroniarz otworzył je i stanął z boku, a my weszliśmy śmiało do środka. Pomieszczenie okazało się biblioteką, ale wątpiłam, aby ktokolwiek przeczytał którąś ze znajdujących się tutaj książek. Pod każdą ze ścian ciągnęły się, sięgające od podłogi po sufit, regały z ciemnego drewna. Do tych, które znajdowały się na pięterku, dojść można było wąskimi, kręconymi schodami. Wszystkie książki były w twardej oprawie, jednakowej wielkości i podobnej grubości. Wśród mebli przeważała – rzecz jasna – czerwona skóra i mosiądze. Pod przeciwległą ścianą siedział mężczyzna. Uśmiechnął się, gdy weszliśmy. Był potężny, o miłej okrągłej twarzy i dwóch podbródkach. Siedział na wózku elektrycznym, a nogi miał przykryte niedużym kraciastym pledem.

– Pan Vaughn i pani Blake, jak miło, że zechcieli się państwo do mnie pofatygować. – Głos miał, podobnie jak twarz, miły, wręcz przyjazny.

W jednym ze skórzanych foteli siedział szczupły Murzyn. Mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, choć ile ponad, trudno było określić. Rozsiadł się w fotelu, wyciągając przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi. Jego nogi były dłuższe niż ja. Obserwował mnie brązowymi oczami, jakby oceniał moje zachowanie, które podsumuje już po zakończeniu spotkania. Jasnowłosy ochroniarz podszedł, by oprzeć się o regał. Nie skrzyżował ramion, wiatrówka była obcisła, a jego mięśnie zbyt wydatne. Nie należy opierać się o ścianę i zgrywać twardziela, jeśli nie jest się w stanie spleść ramion na piersiach. To psuje cały efekt.

– Tommy’ego już znacie – rzekł pan Gaynor. Wskazał na siedzącego goryla. – To jest Bruno.

– Prawdziwe imię czy może ksywka? – spytałam, spoglądając Brunonowi prosto w oczy.

Poruszył się lekko w fotelu.

– Prawdziwe imię. – Uśmiechnęłam się. – Czemu pytasz? – rzucił.

– Nigdy nie spotkałam goryla, który naprawdę miałby na imię Bruno.

– To miało być zabawne? – zapytał.

Pokręciłam głową. Bruno. Był bez szans. To jak dać dziewczynie na imię Wenus. Wszyscy Brunonowie musieli być gorylami. To niezłomna zasada. A może był gliną? Nie, to było imię dla bandziora. Uśmiechnęłam się.

Bruno wyprostował się w fotelu jednym płynnym, zdecydowanym ruchem. Nie widziałam, aby był uzbrojony, ale facet wydał mi się groźny. Sprawiał wrażenie niebezpiecznego, powinnam mieć się przed nim na baczności. Chyba nie powinnam była się uśmiechać.

Bert wtrącił:

– Anito, proszę. Przepraszam, panie Gaynor… panie Bruno. Panna Blake ma dość specyficzne poczucie humoru.

– Nie przepraszaj za mnie, Bert. Nie lubię tego. – Nie rozumiałam, co go ugryzło. Przecież nie byłam nadmiernie opryskliwa. Najbardziej dokuczliwe docinki zachowałam dla siebie.

– Nie ma sprawy – odparł pan Gaynor. – Nic się nie stało. Prawda, Bruno?

Bruno pokręcił głową i łypnął na mnie spode łba, nie tyle wściekły, co raczej skonsternowany.

Bert posłał mi gniewne spojrzenie, po czym uśmiechnął się do faceta na wózku.

– Do rzeczy, panie Gaynor. Na pewno jest pan bardzo zajęty. Ile lat konkretnie liczy sobie nieboszczyk, którego chce pan ożywić?

– Rzeczowy facet. Lubię takich, którzy od razu przechodzą do konkretów. – Gaynor zamilkł, zerkając na drzwi. Pojawiła się w nich kobieta. Wysoka, długonoga, jasnowłosa, o niebieskich oczach. Jej sukienka była różowa i jedwabista. Przywierała do ciała dokładnie tak, jak powinna, przysłaniając to, co nakazuje skromność, lecz nie pozostawiając wiele wyobraźni. Kobieta miała długie, jasne nogi, nie przyobleczone w pończochy. Nosiła różowe szpilki. Przeszła po dywanie, śledzona wzrokiem wszystkich mężczyzn w pokoju. Co więcej, miała tego świadomość. Odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się bezgłośnie. Jej oblicze pojaśniało, oczy rozbłysły, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku, jakby ktoś wyłączył jej fonię. Oparła się jednym biodrem o Harolda Gaynora, dłoń położyła na jego ramieniu. On objął ją w pasie, przez co jej i tak już kusa sukienka podsunęła się o kolejne trzy centymetry w górę. Czy mogłaby w niej usiąść, nie pokazując bielizny? Wątpliwe. – To Cicely – oznajmił Gaynor. Kobieta uśmiechnęła się promiennie do Berta, a w jej oczach pojawiły się pogodne skierki. Spojrzała na mnie, spuściła wzrok, uśmiech przygasł. Przez chwilę na jej twarzy zagościła niepewność. Gaynor poklepał ją po biodrze. Uśmiech powrócił. Ukłoniła się nisko nam obojgu. – Chcę, abyście ożywili dwustuosiemdziesięciotrzyletniego nieboszczyka – rzekł Gaynor.

Spojrzałam na niego, zastanawiając się, czy wie, o czym mówi.

– Cóż – mruknął Bert – to prawie trzysta lat. Bardzo stary jak na zombi. Większość animatorów nie dałaby sobie z tym rady.

– Zdaję sobie z tego sprawę – rzekł Gaynor. – Dlatego poprosiłem o pannę Blake. Ona może tego dokonać.

– Anito? – Bert spojrzał na mnie. Nigdy dotąd nie ożywiłam tak starego trupa.

– Mogłabym tego dokonać – potwierdziłam. Bert uśmiechnął się do Gaynora zadowolony. – Ale tego nie zrobię.

Bert powoli odwrócił się do mnie, uśmiech znikł z jego twarzy. Gaynor wciąż się uśmiechał. Ochroniarze nawet nie drgnęli. Cicely spojrzała na mnie przyjaźnie, jej oczy były puste i beznamiętne.

– Milion dolarów, panno Blake – rzekł Gaynor ciepłym, łagodnym tonem.

Zobaczyłam, jak Bert przełknął ślinę. Jego dłonie zacisnęły się na poręczach fotela. Bert miał obsesję na punkcie forsy. Wolał ją od seksu. Zapewne w tej chwili miał wzwód stulecia.

– Panie Gaynor, czy rozumie pan, o co prosi? – spytałam.

Skinął głową.

– Dostarczę białą kozę – powiedział to z uśmiechem, równie łagodnym tonem, jak dotychczas. Tylko jego wzrok spochmurniał, przepełniony żarliwością i wyczekiwaniem.

Wstałam.

– Chodź, Bert, czas na nas.

Bert schwycił mnie za rękę.

– Anito, proszę cię, usiądź. – Spojrzałam na jego rękę, aż mnie puścił. Pogodna maska znikła, zastąpiona grymasem gniewu, ale zaraz znów zmienił się w życzliwego biznesmena. – Anito. To ogromna suma. Na pewno wystarczająca jak na…