– Każdy ma swoją cenę, Anito. Podaj ją. Zapłacimy, ile zechcesz.
Ani razu nie wymienił nazwiska Gaynora.
– Ja nie mam swojej ceny, Tommy. Wróć do pana Harolda Gaynora i powiedz, że nie można mnie kupić.
Jego oblicze spochmurniało. Pomiędzy oczami pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Nie znam nikogo o tym nazwisku – powiedział.
– Och, dajże spokój. Nie mam założonego podsłuchu.
– Podaj swoją cenę. Zapłacimy, ile zażądasz – powiedział.
– Nie ma takiej ceny.
– Dwa miliony. Bez podatku – oznajmił.
– Jaki zombi może być wart dwa miliony, Tommy? – Spojrzałam w jego posępniejące oczy. – Co Gaynor chce osiągnąć w ten sposób? Na co liczy? Co pragnie zyskać?
Tommy patrzył na mnie bez słowa.
– Nie musisz tego wiedzieć – odparł w końcu.
– Spodziewałam się, że to powiesz. Idź już, Tommy. Nie jestem na sprzedaż. – Cofnęłam się w stronę drzwi, zamierzając odprowadzić go do wyjścia. Nagle rzucił się naprzód, szybciej, niż mogłam się spodziewać. Muskularne ramiona wysunęły się do przodu, by mnie pochwycić. Wyjęłam firestara i wymierzyłam w jego pierś. Zamarł. Martwe mrugające oczy wpatrywały się we mnie. Wielkie łapska zacisnęły się w pięści. Jego twarz i szyja poczerwieniały z wściekłości. Był bliski wybuchu. – Nie rób tego – rzekłam łagodnym tonem.
– Suka – wychrypiał.
– Daj spokój, Tommy, spuść z tonu. Wyluzuj i oboje w dobrym zdrowiu dociągniemy jakoś do jutra. A jutro będzie nowy, lepszy dzień.
Powiódł wzrokiem od pistoletu do mojej twarzy i z powrotem.
– Bez tego gnata nie byłabyś taka twarda.
Jeżeli sądził, że zaproponuję mu siłowanie się, to się przeliczył.
– Cofnij się, Tommy, albo rozwalę cię tu i teraz. I nawet te przerośnięte mięśnie nic ci nie pomogą.
Zauważyłam, że za jego martwymi oczami coś się poruszyło, a potem całe jego ciało rozluźniło się. Wziął głęboki oddech przez nos.
– W porządku. Dziś wygrałaś. Ale jeśli w dalszym ciągu będziesz rozczarowywać mojego szefa, odnajdę cię, gdy nie będziesz mieć przy sobie tej zabaweczki. – Jego wargi zadrżały. – A wtedy przekonamy się, kto z nas jest twardszy.
Cichy głosik w mojej głowie rzucił: “Zastrzel go od razu”. Wiedziałam, że konfrontacja z Tommym była nieuchronna. Nie chciałam, aby do niej doszło, ale… nie mogłam, ot tak, zastrzelić go z uwagi na to, co może wydarzyć się w przyszłości. To nie był wystarczający powód. A poza tym, jak miałabym wyjaśnić to glinom?
– Wyjdź, Tommy. – Otworzyłam drzwi, nie spuszczając wzroku z osiłka. Przez cały czas trzymałam go na muszce. – Wynoś się i powiedz Gaynorowi, że jeśli wciąż będzie mnie wkurzał, zacznę odsyłać jego goryli do domu w dębowych jesionkach.
Nozdrza Tommy’ego rozdęły się leciutko, na jego szyi pojawiły się żyły. Minął mnie sztywnym krokiem i wyszedł na korytarz. Trzymałam pistolet przy boku i odprowadziłam Tommy’ego wzrokiem, a gdy zniknął mi z oczu, przez dłuższą chwilę wsłuchiwałam się w odgłos jego kroków na schodach. Gdy upewniłam się, że odszedł na dobre, wsunęłam pistolet do kabury, sięgnęłam po worek i ruszyłam na trening. Nie mogłam dopuścić, aby takie drobne przeszkody zakłóciły mój cykl ćwiczeń. Jutro na pewno będę musiała opuścić trening. Wybierałam się na pogrzeb. Poza tym, jeśli Tommy faktycznie zamierzał wyzwać mnie do pojedynku na rękę, powinnam solidniej przyłożyć się do ćwiczeń.
9
Nie cierpię pogrzebów. Na szczęście tym razem przyszło mi żegnać kogoś, za kim zbytnio nie przepadałam. Brutalne, ale prawdziwe. Peter Burke był za życia zimnym, bezwzględnym sukinsynem. Nie pojmuję, dlaczego to, że umarł, miałoby automatycznie uczynić go świętym. Zwykle bywa tak, że śmierć, zwłaszcza ta krwawa i okrutna, przemienia największego łajdaka w samarytanina o gołębim sercu. Czemu tak się dzieje?
Stałam w promieniach sierpniowego słońca, ubrana w małą czarną i przez szkła ciemnych okularów obserwowałam żałobników. Trumna stała pod baldachimem, obłożona kwiatami, wokoło na krzesłach siedzieli najbliżsi z rodziny zmarłego. Możecie spytać, po co tam przyszłam, skoro nie należałam do przyjaciół drogiego nieobecnego? Otóż Peter Burke był animatorem. Niezbyt dobrym, ale my wszyscy tworzymy mały, elitarny klub. Jeśli ktoś spośród nas umrze, pozostali przychodzą na pogrzeb. Taka jest zasada. Nie ma wyjątków. Chyba że chodzi o twoją własną śmierć, ale skoro zajmujemy się ożywianiem zmarłych, nawet to może okazać się wątpliwe. Są pewne rzeczy, które można zrobić z ciałem, aby nie powróciło jako wampir, ale w przypadku zombi sprawa jest diametralnie różna. Animator może cię ożywić prawie zawsze, chyba że zwłoki poddano kremacji. Ogień to, o ile mi wiadomo, jedyna rzecz, której boją się i którą szanują żywe trupy.
Mogliśmy ożywić Petera i zapytać go, kto przyłożył mu spluwę do głowy. Sęk w tym, że do skroni przyłożono mu magmum.357 z nabojem grzybkującym. To, co zostało z jego czaszki, zmieściło się do niedużej plastykowej torebki. Można było go ożywić, ale nic by nam nie powiedział. Nawet umarli potrzebują do tego ust.
Manny stał obok mnie w ciemnym garniturze i grobowym, nastroju. Rosita, jego żona, wyprężyła się sztywno, jakby kij połknęła. W dużych brązowych dłoniach miętosiła czarną skórzaną torebkę. Ta kobieta jest, jakby powiedziała moja macocha, grubokoścista. Czarne włosy miała, przycięte krótko, poniżej uszu i lekko podwinięte. Powinny być dłuższe. W ten sposób podkreślały tylko owal jej twarzy.
Charles Montgomery stał tuż za mną jak czarna góra. Ten facet ma wygląd zawodowego piłkarza. Wystarczy, żeby spojrzał na kogoś krzywo, aby ludzie natychmiast schodzili mu z drogi. Innymi słowy, gość wygląda na twardziela. Prawda jest taka, że Charles mdleje na widok krwi innej niż zwierzęca. Ma szczęście, że wygląda jak bezwzględny czarnoskóry zakapior. Jest prawie w ogóle niewytrzymały na ból. Płacze na filmach Disneya, na przykład podczas sceny, kiedy ginie matka Bambiego. To doprawdy rozkoszne.
Jego żona, Caroline, była w pracy. Nie zdołała zamienić się z nikim. Zastanawiałam się, czy i jak bardzo się starała. Caroline jest w porządku, ale niezbyt akceptuje to, co robimy. Uważa nasze zajęcie za zwykłe czary-mary. Jest pielęgniarką. Cóż, po użeraniu się przez cały dzień z lekarzami, chyba musi czasem spojrzeć na kogoś z góry.
Blisko trumny stał Jamison Clarke, wysoki, szczupły, jedyny zielonooki czarnoskóry rudzielec, jakiego znałam. Skinął do mnie na przywitanie. Odpowiedziałam tym samym.
Byliśmy tu wszyscy – animatorzy z naszej firmy, Bert i Mary, nasza dzienna sekretarka, strzegli fortu. Miałam nadzieję, że Bert nie załatwi dla nas zleceń, którym nie zdołalibyśmy podołać. Albo których nie chcielibyśmy przyjąć. Był do tego zdolny, przez cały czas trzeba go było mieć na oku.
Słońce grzało mnie w plecy jak gorąca metalowa dłoń. Mężczyźni zaczęli rozpinać guziki pod szyją i poluzowywać krawaty. Zapach chryzantem dławił w gardle jak roztopiony wosk. Pogrzebowe kwiaty. Goździki, róże, lwie paszcze daje się lub dostaje przy różnych okazjach, ale chryzantemy i mieczyki to kwiaty cmentarne. Dobrze przynajmniej, że mieczyki prawie w ogóle nie pachniały.
W pierwszym rzędzie pod baldachimem siedziała ubrana na czarno kobieta. Była zgięta wpół, opierała się łokciami o kolana jak popsuta lalka. Szlochała tak głośno, że swym zawodzeniem zagłuszała słowa księdza. Do mnie, stojącej z tyłu, dochodził tylko melodyjny zaśpiew jego głosu. Dwoje małych dzieci trzymało za ręce starszego mężczyznę. Dziadka? Dzieci miały blade twarzyczki i smutne oczy. Strach i ból, oto co malowało się na ich zapłakanych buziach. Widziały, jak ich matka całkiem się załamała, potrzebowały jej wsparcia, jej pomocy, ale ona nie mogła im tego zapewnić. Rozpacz matki była znacznie ważniejsza aniżeli smutek dzieci. Jej strata była większa. Wcale nie.