Выбрать главу

Droga dojazdowa do cmentarza praktycznie już nie istnieje. Pozostało po niej zaledwie wspomnienie, zapomniany szlak, na którym trawa nie rosła tak wysoko, jak gdzie indziej. Wokół domku dozorcy stały radiowozy i furgon koronera. Mój nova wyglądał tu nie na miejscu, jakby czegoś mu brakowało. Może powinnam zamontować w nim długą antenę albo przylepić plakietkę – “Zombi twoją drugą szansą”. Bert pewnie by się wściekł. Wyjęłam z bagażnika kombinezon i przyoblekłam się weń. Byłam teraz osłonięta, od szyi po kostki. Jak w przypadku większości kombinezonów, krocze miałam – nie wiedzieć czemu – na wysokości kolan, ale to oznaczało, że sukienka mi się nie podwinęła. Kupiłam ten kombinezon, aby zakładać go do kołkowania wampirów, ale krew to krew. Poza tym pozaciągałabym sobie rajstopy w tych chaszczach. Z niedużego pudełka w bagażniku wyłuskałam parę chirurgicznych rękawiczek. Jeszcze tylko zamiana szpilek na adidasy i byłam gotowa obejrzeć szczątki.

Szczątki. Miłe słowo.

Dolph stał niczym jakiś pradawny wartownik górujący nad wszystkim w okolicy. Podeszłam do niego, starając się nie zahaczyć o kawałki pokruszonych nagrobków. Palący wiatr kołysał wysoką trawą. Zaczęło mi się robić gorąco. To przez ten kombinezon. Detektyw Clive Perry podszedł do mnie, jakbym potrzebowała eskorty. Detektyw Perry był jedne z najbardziej uprzejmych osób, jakie znałam. Zdawał się pochodzić nie z tej epoki. Był rycerski i szarmancki. Dżentelmen w każdym calu. Zawsze korciło mnie, by zapytać, co przeskrobał, że wylądował w oddziale “duchów”. Na jego pociągłym, czarnym obliczu perlił się pot. Choć musiało być ze 38°C, wciąż miał na sobie garnitur.

– Panno Blake.

– Witam, detektywie Perry – powiedziałam. Spojrzałam na szczyt wzgórza. Dolph i garstka jego ludzi stali tam, jakby nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Żaden z nich nie patrzył na ziemię. – Czy jest bardzo źle, detektywie Perry? – zapytałam.

– To zależy, z czym chce to pani porównać. – Skrzywił się.

– Widział pan taśmy i zdjęcia z domu Reynoldsów?

– Widziałem.

– Czy to jest jeszcze gorsze? – To był nowy punkt na mojej skali – najgorszych rzeczy, jakie miałam okazję oglądać. Wcześniej pozycję tę zajmował pewien gang wampirów, który próbował przenieść się tu z Los Angeles. Miejscowi krwiopijcy zrobili z przyjezdnymi porządek za pomocą siekier i toporów. Gdy ich znaleźliśmy, kawałki ciał wciąż jeszcze pełzały po podłodze. Może to nie było aż tak straszne. Może czas przyćmił wspomnienia.

– Nie tak krwawe – odparł i dodał z wahaniem: – Ale to było dziecko. Mały chłopczyk.

Pokiwałam głową. Nie musiał mówić nic więcej. To zawsze było gorsze, gdy w grę wchodziło dziecko. Nie wiedziałam, czemu tak się działo. Może za sprawą jakiegoś pierwotnego instynktu, który nakazywał bronić dzieci. Jakiś głęboko ukryty hormonalny instynkt. Tak czy owak, to zawsze było straszne, gdy chodziło o dzieci. Spojrzałam na biały nagrobek. Wyglądał jak wykuty z brudnego, nadtopionego lodu. Nie chciałam wchodzić na wzgórze. Nie chciałam tego oglądać. Ale weszłam tam. Detektyw Perry podążył za mną. Dzielny detektyw. I ja też byłam piekielnie odważna. Na trawie rozłożono prześcieradło. Stał przy nim Dolph.

– Witaj, Dolph – rzekłam.

– Cześć, Anito.

Nikt nie pokwapił się, aby podnieść prześcieradło.

– To jest to?

– Taa. – Dolph jakby się wzdrygnął, a może przeszedł go dreszcz. Schylił się i ujął za róg prześcieradła. – Gotowa? – zapytał.

Nie. Nie byłam gotowa. Nie każcie mi patrzeć. Nie zmuszajcie mnie do tego. Miałam sucho w ustach. Serce podeszło mi do gardła. Skinęłam głową. Prześcieradło uniosło się, a podmuch wiatru wydął je jak latawiec. Trawa była zdeptana. Ślady walki? Czy Benjamin Reynolds żył, gdy rzucono go w tę wysoką trawę? Nie, z pewnością nie. Boże, miałam nadzieję, że nie.

Piżamka, ozdobiona małymi wizerunkami znanych postaci z kreskówek, została zdarta jak skórka z banana. Jedna rączka dziecka była uniesiona. Zakrywało nią twarz. Chłopiec wyglądał, jakby spał. Długie rzęsy jeszcze bardziej urzeczywistniały to złudzenie. Skórę miał bladą i nieskazitelną, małe usteczka lekko rozchylone. Powinien wyglądać gorzej, znacznie gorzej. Na piżamce, w dolnej części ciała widniała wielka brudnobrązowa plama. Nie chciałam zobaczyć, co go zabiło. Ale po to tu przyjechałam. Zawahałam się, nieomal dotykając palcami rozdartego materiału. Wzięłam głęboki oddech. To był błąd. Podmuch wiatru przywiał do mnie silną woń świeżego trupa. Ten fetor przypomina coś pomiędzy odorem wygódki i rzeźni, zwłaszcza jeśli uszkodzeniu uległ żołądek lub jelita. Wiedziałam, co zobaczę, odgarniając okrwawiony materiał. Woń mi to powiedziała.

Uklękłam, przez kilka chwil przesłaniając nos i usta rękawem, oddychałam płytko przez usta, ale nie na wiele się to zdało. Gdy raz to poczujesz, twój nos pamięta. Woń wdarła się do mego gardła i postanowiła pozostać tam.

Szybko czy wolno? Powinnam szarpnąć czy powoli odgarnąć materiał? Szybko. Pociągnęłam, ale materiał, pozlepiany krwią, stawił opór. Odchodził powoli, przy wtórze nieprzyjemnego wilgotnego mlaśnięcia.

Wyglądało, jakby ktoś wielką łyżką do lodów wyżarł temu dziecku trzewia. Brakowało żołądka, jelit, ogólnie wnętrzności. Światło dokoła mnie zafalowało i musiałam oprzeć się ręką o ziemię, aby nie upaść. Spojrzałam na twarzyczkę malca. Włosy miał po matce, jasnobrązowe. Wilgotne kędziory przylepiały się do policzków. Powróciłam wzrokiem do ziejącego, pustego otworu jamy brzusznej. Z końca niedużego fragmentu jelita cienkiego wypływał jakiś gęsty, ciemny płyn.

Odeszłam od miejsca zbrodni, przytrzymując się nagrobków. Gdybym wiedziała, że nie upadnę, pobiegłabym co sił w nogach. Niebo zawirowało i wyruszyło na spotkanie ziemi. Osunęłam się na trawę i zwymiotowałam. Rzygałam, dopóki nie wyrzuciłam z siebie wszystkiego, a wówczas świat przestał wirować. Otarłam usta rękawem i wstałam, podpierając się o przekrzywiony nagrobek.

Nikt nie odezwał się słowem, gdy podeszłam do reszty grupy. Ciało znowu nakryto prześcieradłem. Ciało. Musiałam traktować je właśnie w tej kategorii. Nie mogłam myśleć o nim jak o małym dziecku. Nie mogłam. Bo w przeciwnym razie oszalałabym.

– No i? – spytał Dolph.

– Zabito go niedawno. Cholera, Dolph, to się stało przed świtem lub nawet wczesnym rankiem. On żył jeszcze, kiedy ten stwór go porwał!

Spojrzałam na Dolpha i oczy zapiekły mnie od łez. Ale nie mogłam się rozpłakać. Już i tak dość się zblamowałam jak na jeden dzień. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze. Nie rozbeczę się.

– Dałem ci dwadzieścia cztery godziny, abyś pomówiła z tą Domingą Salvador. Dowiedziałaś się czegoś?

– Twierdzi, że nic o tym nie wie. Wierzę jej.

– Na jakiej podstawie?

– Gdyby chciała kogoś zabić, nie posunęłaby się do tak drastycznych metod.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał.

– Wystarczyłoby, żeby życzyła komuś śmierci – odparłam.

– Wierzysz w to? – Rozszerzył oczy.

– Może. – Wruszyłam ramionami. – Tak. Kurczę, sama nie wiem. Boję się jej.

– Zapamiętam to. – Uniósł brew.

– Powinieneś dodać do swojej listy jeszcze jedno nazwisko – rzekłam.

– Czyje?

– Johna Burke’a. Przyjechał z Nowego Orleanu na pogrzeb brata.

Zapisał jego nazwisko w notesie.

– Skoro jest tu tylko przejazdem, czy miałby dość czasu…?

– Nie przychodzi mi do głowy żaden motyw, ale gdyby tylko zechciał, mógłby tego dokonać. Sprawdź go u nowoorleańskich glin. Chyba jest tam podejrzanym w sprawie o jakieś morderstwo.