Выбрать главу

– Lepiej za godzinę. Wolałabym opuścić dystrykt, zanim się ściemni.

– Czy ktoś tam na ciebie poluje? Nie chcę cię niepotrzebnie narażać. – Uśmiechnął się. – Dzięki tobie zyskałem wiele artykułów na pierwszą stronę. Nie chciałbym cię stracić.

– Dzięki za troskę. Nie, nikt na mnie nie poluje. O ile mi wiadomo.

– Nie powiedziałaś tego z wielkim przekonaniem.

Spojrzałam na niego. Zastanawiałam się, czy powiedzieć mu, że nowy Mistrz Miasta przysłał mi tuzin białych róż i zaproszenie na tańce. Odmówiłam. Na automatycznej sekretarce miałam nagraną wiadomość i zaproszenie na elegancki raut. Zignorowałam je. Jak dotąd Mistrz zachowywał się jak rasowy dżentelmen, którym był parę stuleci temu. To nie mogło trwać wiecznie. Jean-Claude nie tolerował porażek. Nie powiedziałam Irvingowi. Nie musiał wiedzieć.

– Do zobaczenia u Truposza Dave’a, za godzinę. Teraz muszę pędzić do domu i przebrać się.

– Kiedy o tym wspomniałaś, uświadomiłem sobie, że nigdy dotąd nie widziałem cię w sukience.

– Miałam dziś pogrzeb.

– Sprawa służbowa czy prywatna?

– Prywatna – odparłam.

– Wobec tego wyrazy współczucia.

Wzruszyłam ramionami.

– Jeżeli mam się przebrać i zdążyć na spotkanie, muszę już zmykać. Dzięki, Irving.

– To nie przysługa, Blake. Zapłacisz mi za to artykułami o zombi.

Westchnęłam. Wyobraziłam sobie, jak zmusza mnie do objęcia jednego z tych umarlaków. Cóż, mimo wszystko nowe przepisy prawne wymagały, aby ktoś się nimi zainteresował. Im więcej ludzi zrozumie koszmar, jaki nam szykowano, tym większa była szansa jego powstrzymania. W gruncie rzeczy Irving mimo wszystko wyświadczał mi przysługę. Tyle tylko, że nikt mu tego nie powie. I niech tak zostanie.

Weszłam w półmrok panujący w głębi niemal całkiem opustoszałej redakcji. Pomachałam przez ramię, nie oglądając się wstecz. Chciałam zrzucić sukienkę i wbić się w coś, pod czym łatwiej byłoby mi ukryć pistolet. Jeżeli wybierałam się do Krwawego Kwartału, mogłam potrzebować broni.

12

Bar U Truposza Dave’a mieści się w tej części St. Louis, która znana jest pod dwiema nazwami: kulturalną – Nabrzeże i mniej kulturalną – Krwawy Kwartał. To najbardziej popularna dzielnica rozrywkowa wampirów w naszym mieście. Ogromna atrakcja turystyczna. Dzięki wampirom St. Louis znalazło się na mapach wakacyjnych kurortów. Można by przypuszczać, że góry Ozark z najlepszymi łowiskami w kraju, orkiestrą symfoniczną i broadwayowskimi musicalami oraz ogrodami botanicznymi wystarczą w zupełności, ale nie. Chyba nie sposób rywalizować z nieumarłymi.

W knajpie Dave’a królują zaciemnione szyby i reklamy piwa. Nawet w południe wewnątrz panuje półmrok. Wampiry zjawią się tu dopiero po zmierzchu. Zostały mi niecałe dwie godziny. Wejść do środka, przejrzeć akta, wyjść. Proste. No jasne.

Przebrałam się w czarne szorty, niebieską koszulkę polo, czarne adidasy z niebieskimi paskami, czarno-białe skarpety frotte, założyłam też czarny pasek. Był mi potrzebny do podpięcia kabury. W kaburze pod lewą pachą tkwił browning hi-power. Aby ukryć broń, nałożyłam jeszcze bluzkę z krótkim rękawem. Była niebieska, z czarnymi wstawkami. Wyglądałam całkiem nieźle. Pot ściekał mi po plecach. Za gorąco na dwie bluzki, ale browning zapewniał mi aż trzynaście naboi. Czternaście, jeśli ma się dość ikry, by oprócz pełnego magazynka mieć dodatkowy nabój w komorze.

Nie sądziłam, aby sprawy przybrały aż tak dramatyczny obrót, jeszcze nie. W kieszonce szortów miałam jednak zapasowy magazynek. Wiem, że mogło napchać się do niego wiele rozmaitych świństw, ale gdzie miałam go włożyć? Kiedyś kupię sobie nowe szelki z dodatkowymi kieszeniami na zapasowe magazynki. Tyle że wszystkie modele, które widziałam, trzeba by specjalnie dopasować do moich gabarytów, a i tak w rezultacie wyglądałabym jak statystka z Desperado.

Gdy mam przy sobie browninga, zwykle nie zabieram ze sobą zapasowego magazynka. Spójrzmy prawdzie w oczy, gdybym musiała zużyć więcej niż trzynaście kul, i tak byłoby po mnie. Najsmutniejsze było to, że mogłam zużyć tę amunicję nie na Tommy’ego czy na Gaynora, lecz na Jean-Claude’a, Mistrza Miasta. Co prawda, posrebrzane naboje nie zabiłyby go, ale na pewno spowolniły i uczyniły proces gojenia ran dłuższym niż u człowieka.

Chciałam wydostać się z dzielnicy przed zmierzchem. Nie miałam ochoty wpaść na Jean-Claude’a. Nie zaatakowałby mnie. Prawdę mówiąc, miał dobre, żeby nie powiedzieć szlachetne, intencje. Oferował mi nieśmiertelność bez kłopotliwej konieczności przeistoczenia mnie w wampirzycę. Liczył, że mając w perspektywie wieczność, kiedyś go polubię. Był wysoki, blady i przystojny. Seksowniejszy niż jedwabna bielizna. Chciał, abym została jego ludzką służebnicą. Nie byłam niczyją służką. Nawet za obietnicę życia wiecznego, wiecznej miłości i utraty duszy. Cena była zbyt wysoka, Jean-Claude w to nie wierzył. Broń wzięłam na wypadek, gdybym musiała go jakoś przekonać.

Weszłam do baru i na moment oślepłam; odczekałam chwilę, by moje oczy przywykły do półmroku. Jak w tych starych westernach, kiedy pozytywny bohater przepatruje od wejścia wnętrze saloonu. Byłam przekonana, że wcale nie wypatrywał bandziorów. Po prostu wchodził do ciemnego wnętrza i przez chwilę zupełnie nic nie widział. Nikt nigdy nie strzela do człowieka, który czeka, by jego oczy przyzwyczaiły się do zmiany oświetlenia. Ciekawe, dlaczego?

Było po siedemnastej. Czwartek. Większość stołków barowych i stolików była pozajmowana. Wokół mnie roiło się od mężczyzn i kobiet w garniturach i kostiumach. Tu i ówdzie dostrzegłam paru robotników o opalonych muskularnych ramionach, ale przeważali biznesmeni. Bar stał się modny pomimo usilnych starań, by było inaczej. Wyglądało na to, że trafiłam w sam środek happy hour. Cholera. Zlecieli się tu wszyscy yuppie pragnący ujrzeć na własne oczy wampira. Gdy to się stanie, będą bardziej niż odrobinę podpici. Ale to, jak sądzę, tylko wzmoże ich doznania.

Irving siedział przy zaokrąglonym załomie kontuaru. Dostrzegł mnie i pomachał. Odmachałam mu i zaczęłam przebijać się w jego stronę. Przecisnęłam się pomiędzy dwoma dżentelmenami w garniturach. Wymagało to trochę wysiłku, ale w końcu bez cienia finezji klapnęłam na wysoki barowy stołek.

Irving uśmiechnął się szeroko. W barze panował spory gwar. Słowa zlewały się w głośny dźwięk przypominający szum oceanu. Musiał nachylić się do mnie, abym go mogła usłyszeć.

– Mam nadzieję, że docenisz trud, jaki sobie zadałem, aby zdobyć dla ciebie to miejsce – powiedział. – Musiałem zabić parę smoków. – Jego oddech był z lekka przesiąknięty wonią whisky.

– Smoki to betka, spróbuj kiedyś załatwić wampira – odparłam. Jego oczy rozszerzyły się. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dorzuciłam: – Tylko żartowałam, Irving. – Kurczę, niektórzy nie mają za grosz poczucia humoru. – Poza tym smoki nie są rdzennymi istotami zamieszkującymi Amerykę Północną – dodałam.

– Wiedziałem.

– No jasne – mruknęłam.

Upił łyk whisky z kanciastej szklaneczki. Bursztynowy płyn skrzył się w słabym świetle.

Luther, kierownik dziennej zmiany i barman, stał przy końcu kontuaru obok grupki rozbawionych klientów. Gdyby byli rozbawieni nieco bardziej, leżeliby chyba na podłodze.

Luther jest potężny, nie tyle wysoki, co gruby. Otłuszczony, ale ten tłuszcz wydaje się być nieomal tkanką mięśniową. Skórę ma tak czarną, że w tym świetle sprawia wrażenie fioletowej. Koniuszek papierosa, którego trzymał w ustach, rozjarzył się pomarańczowo, gdy zaczerpnął tchu. Nikt tak jak on nie potrafił równocześnie ćmić papierosa i rozmawiać.