Выбрать главу

– Biała koza to eufemizm, Bert. Oznacza ludzką ofiarę.

Mój szef spojrzał na Gaynora, a potem na mnie. Znał mnie na tyle dobrze, by mi uwierzyć, ale nie chciał tego do siebie dopuścić.

– Nie rozumiem – mruknął.

– Im starszy zombi, tym większej potrzeba ofiary, aby go ożywić. Po kilku stuleciach nieboszczyka może przywołać już tylko ofiara z człowieka – wyjaśniłam. Gaynor już się nie uśmiechał. Obserwował mnie posępnie. Cicely wciąż sprawiała wrażenie pogodnej, niemal uśmiechniętej. Czy w głębi tych chabrowych oczu kryła się jakaś jaźń? – Czy naprawdę chce pan rozmawiać o morderstwie w obecności Cicely? – zapytałam.

Gaynor wyszczerzył się do mnie, to zawsze jest zły znak.

– Ona nie pojmuje ani słowa z tego, co mówimy. Cicely jest głucha. – Spojrzałam na niego, a on skinął głową. Patrzyła na mnie ciepłym wzrokiem. Rozmawialiśmy o ofierze z człowieka, a ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Jeśli umiała czytać z ruchów warg, starannie to ukrywała. Sądzę, że nawet niepełnosprawni mogą wpaść w złe towarzystwo, ale to zdecydowanie mi się nie podobało. – Nie cierpię kobiet, które mówią bez ustanku – ciągnął Gaynor.

Pokręciłam głową.

– Za żadne pieniądze świata nie skłoni mnie pan, abym dla pana pracowała.

– Czy zamiast jednej ludzkiej, nie można by złożyć kilku ofiar ze zwierząt? – spytał Bert. Mój szef ma zmysł praktyczny. Ale nie zna się na ożywianiu zmarłych. Niestety. Spojrzałam na niego.

– Nie.

Bert znieruchomiał na fotelu. Perspektywa utraty miliona dolarów musiała być dla niego prawdziwym ciosem, ale starannie to ukrywał. Był z niego doskonały negocjator.

– Musi być jakiś sposób, aby rozwikłać ten problem – rzucił.

Wydawał się spokojny. Uśmiechnął się pod nosem. Wciąż usiłował doprowadzić interes do końca. Zawodowiec w każdym calu. Mój szef nie miał pojęcia, co się działo.

– Czy zna pan innego animatora, który mógłby ożywić tak starego nieboszczyka? – spytał Gaynor.

Bert spojrzał na mnie, wlepił wzrok w podłogę, po czym przeniósł go na Gaynora. Zawodowy uśmiech przygasł. A więc jednak zrozumiał, że mówiono tu o morderstwie. Czy to cokolwiek zmieniało? Zawsze zastanawiało mnie, gdzie leży granica wytyczona przez Berta. Właśnie miałam się tego dowiedzieć. Fakt, że nie wiedziałam, czy mój szef odmówi przyjęcia kontraktu, powinien wam uświadomić, jaką stanowił dla mnie zagadkę.

– Nie – rzekł półgłosem Bert. – Ja chyba również nie jestem w stanie panu pomóc.

– Jeśli chodzi o pieniądze, panno Blake, mogę podwyższyć ofertę.

Barkami Berta wstrząsnął dreszcz. Biedny Bert. Ale dobrze to ukrył. Punkt dla niego.

– Nie jestem morderczynią, Gaynor – rzekłam.

– Słyszałem co innego – wtrącił jasnowłosy Tommy.

Spojrzałam na niego. Oczy wciąż miał puste jak u lalki.

– Nie zabijam ludzi za pieniądze.

– Zabijasz wampiry za pieniądze – ciągnął Tommy.

– Wykonuję prawnie usankcjonowane egzekucje i nie robię tego dla pieniędzy – odparłam.

Tommy pokręcił głową i odsunął się od ściany.

– Słyszałem, że lubisz kołkować wampiry. I że nie przejmujesz się zbytnio tym, kogo musisz sprzątnąć, aby móc dobrać się do krwiopijcy.

– Moi informatorzy mówią, że zabijała już pani ludzi, panno Blake – rzekł Gaynor.

– Jedynie w samoobronie. Nie morduję na zlecenie.

Bert wstał.

– Chyba powinniśmy już wyjść.

Bruno podniósł się jednym płynnym ruchem, jego wielkie, ciemne łapska opadły wzdłuż boków, palce zacisnęły się w pięści. Facet na pewno ćwiczył sztuki walki. Mogłam się o to założyć. Tommy odstąpił od ściany. Odgarnął połę wiatrówki, by odsłonić broń, jak rewolwerowiec z dawnych czasów. Miał magnum.357. Ta spluwa robiła w ciele naprawdę wielkie i paskudne dziury.

Stałam i patrzyłam na nich. Co innego mogłam zrobić? Z Brunonem może bym sobie poradziła, ale Tommy miał broń. Ja nie. I po sprawie. Traktowali mnie jak osobę wyjątkowo niebezpieczną. Jako że mierzę metr pięćdziesiąt siedem, nie imponuję wzrostem. Zabij parę wampirów, ożywiaj trupy i ludzie zaczną traktować cię na równi z potworami. Czasami to bolało. Teraz jednak… otwierało nowe możliwości.

– Czy naprawdę sądzicie, że przyszłam tu nieuzbrojona? – spytałam. Mój głos brzmiał bardzo konkretnie.

Bruno spojrzał na Tommy’ego. Ten wzruszył ramionami.

– Nie obszukałem jej. – Bruno parsknął. – Ale ona nie ma przy sobie gnata – dodał Tommy.

– Chcesz postawić na to swoje życie? – spytałam. I uśmiechnęłam się słodko, wolno, bardzo wolno sięgając ręką za siebie. Niech myślą, że mam z tyłu olstro z pistoletem.

Tommy poruszył się, nerwowo przesuwając dłoń w stronę rewolweru. Gdyby po niego sięgnął, byłoby po nas. Ale po śmierci wróciłabym jako duch, aby straszyć Berta.

– Panno Blake, naprawdę nikt nie musi dziś umrzeć – odezwał się Gaynor.

– Rzeczywiście – przyznałam, zmuszając moje serce, aby zwolniło rytm i cofnęłam dłoń od nie istniejącej kabury z bronią. Tommy także opuścił rękę. To dobrze. Dla nas obojga.

Gaynor znów się uśmiechnął jak mały, gładko ogolony święty Mikołaj.

– Naturalnie, rozumie pani, że powiadamianie policji jest bezcelowe.

Skinęłam głową.

– Nie mamy dowodów. Nie wiemy nawet, kogo chciał pan ożywić i dlaczego.

– Pani słowo przeciwko mojemu – przyznał.

– A na pewno ma pan wielu przyjaciół w wyższych sferach – rzekłam z uśmiechem.

Odwzajemnił się tym samym, na tłustych policzkach pojawiły się dołeczki.

– Oczywiście.

Odwróciłam się tyłem do Tommy’ego z jego spluwą. Ruszyłam do wyjścia. Bert szedł za mną. Wyszliśmy na sprażony skwarem podjazd. Bert wydawał się odrobinę wstrząśnięty. Prawie było mi go żal. Dobrze wiedzieć, że mój szef miał pewne granice, że były rzeczy, których nie zrobi nawet za milion dolarów.

– Czy oni naprawdę by nas kropnęli? – zapytał. Jego głos brzmiał rzeczowo i pewnie, choć wzrok miał nieco mętnawy. Twardziel Bert. Bez pytania otworzył bagażnik.

– Przecież nazwisko Gaynora pojawiło się w naszej księdze, na liście umówionych spotkań i w komputerze. – Wyjęłam pistolet i założyłam szelki kabury podramiennej. – No i nie wiedzieli, komu powiedzieliśmy o dzisiejszym spotkaniu. – Pokręciłam głową. – Wątpię. To byłoby zbyt ryzykowne.

– Czemu więc udawałaś, że masz broń? – spytał, patrząc mi prosto w oczy; po raz pierwszy dostrzegłam na jego twarzy wyraz niepewności. Mój szef, stary spec od zarabiania pieniędzy, pragnął słowa otuchy, ale ja nie mogłam mu jej zapewnić.

– Bo mogłam się mylić, Bert.

2

Salon sukien ślubnych znajdował się w St. Peters przy Siedemdziesiątej Zachodniej. Nosił nazwę Podróż Przedślubna. Całkiem chwytliwa nazwa. Tuż obok była pizzeria, a po drugiej stronie salon piękności – Blask Księżyca. Szyby w salonie były zamalowane na czarno, neon świecił czerwono. Jeżeli chciałaś, aby manicure i koafiurę zrobiły ci wampiry, trafiłaś we właściwe miejsce.

Wampiryzm był legalny w Stanach Zjednoczonych Ameryki zaledwie od dwóch lat. Wciąż jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie został zalegalizowany. Nie pytajcie mnie – ja nie głosowałam za. Pojawiła się nawet frakcja domagających się dla wampirów prawa do głosowania. Podatki bez przedstawicielstwa i takie tam. Dwa lata temu, gdy ktoś miał kłopot z jakimś wampirem, pojawiałam się ja i kołkowałam sukinsyna. Teraz, aby załatwić krwiopijcę, potrzebowałam sądowego nakazu egzekucji. Bez tego papierka, gdyby mnie złapano, mogłam zostać oskarżona o morderstwo. Tęskniłam za starymi, dobrymi czasami.