W oknie wystawowym salonu stał blondwłosy manekin mający na sobie tyle białej koronki, że można by w niej utonąć. Nie przepadam za koronkami, perełkami ani cekinami. Zwłaszcza za cekinami. Już dwa razy towarzyszyłam Catherine, która sądziła, że okażę się pomocna przy wyborze sukni ślubnej. Bardzo szybko okazało się, że na pomoc z mojej strony raczej nie ma co liczyć. Żadna mi się nie podobała.
Catherine była moją dobrą przyjaciółką, w przeciwnym razie w ogóle bym tu z nią nie przyszła. Powiedziała, że jeżeli kiedyś zdecyduję się na ślub, na pewno zmienię zdanie. Z całą pewnością to, że jest się zakochanym, nie pozbawia cię gustu i dobrego smaku. Gdybym kiedyś kupiła suknię z cekinami, błagam, niech mnie ktoś zastrzeli. Nie wybrałabym też sukni dla druhny, którą wypatrzyła dla mnie Catherine, ale cóż, moja wina, że nie było mnie, gdy się na nią zdecydowała. Zbyt wiele pracowałam i nie znosiłam robienia zakupów. Skończyło się na tym, że stałam się uboższa o sto dwadzieścia dolców i bogatsza o jedną suknię z różowej tafty. Wyglądałam w niej jak uciekinierka z balu maturalnego.
Weszłam do klimatyzowanego, wyciszonego wnętrza salonu sukien ślubnych, a moje pantofle na obcasach zapadły się w miękkim dywanie o tak jasnoszarym odcieniu, że wydawał się prawie biały. Kierowniczka, pani Cassidy, zauważyła, jak weszłam. Jej uśmiech przygasł na moment, ale zaraz odzyskała rezon i zasadniczą, profesjonalną postawę. Uśmiechnęła się do mnie; dzielna była ta pani Cassidy. Odpowiedziałam uśmiechem, choć przez następną godzinę dobry humor raczej mi nie groził.
Pani Cassidy była szczupła, miała między czterdziestką a pięćdziesiątką, a rude włosy tak ciemne, że prawie brązowe, związane w kok a la Grace Kelly. Poprawiła na nosie okulary w złotych oprawkach i powiedziała:
– Panna Blake. Przyszła pani na ostatnią przymiarkę, jakże mi miło.
– Mam nadzieję, że to już ostatnia – stwierdziłam.
– No cóż, pracowaliśmy właśnie nad pewnym… problemem. I chyba udało się nam jakoś go rozwiązać.
Z tyłu, za biurkiem znajdowała się nieduża garderoba. Wisiały w niej opakowane w plastik eleganckie suknie. Pani Cassidy wybrała spośród dwóch identycznych różowych sukien tę, która była przeznaczona dla mnie. Z suknią przełożoną przez ręce poprowadziła mnie w kierunku przymierzalni. Szła sztywno, jakby połknęła kij. Szykowała się do kolejnej bitwy. Ja nie musiałam się szykować, zawsze byłam na nią gotowa. Tyle że kłótnie z panią Cassidy o zmiany w garderobie biły na głowę użerania się z Tommym i Brunonem. Mogło być o wiele gorzej, ale nie było. Gaynor powiedział, że dał im dzisiaj wolne. Co to konkretnie oznaczało? Sprawa była oczywista sama przez się.
Zostawiłam Berta w biurze, wciąż jeszcze wstrząśniętego po niedawnych przeżyciach. Jak dotąd udawało mu się skutecznie unikać drastycznych wydarzeń. Przemocy, brutalności. To była nasza działka. Moja, Manny’ego, Jamisona i Charlesa. To my, animatorzy z firmy Animatorzy sp. z o.o., odwalaliśmy brudną robotę. Bert siedział w swoim miłym, schludnym biurze, a z potencjalnymi kłopotami borykaliśmy się my, prości szaraczkowie. Aż do dzisiaj.
Pani Cassidy powiesiła suknię na haczyku w jednej z przymierzalni i oddaliła się. Zanim zdążyłam wejść do środka, jedna z kabin otworzyła się i wyszła z niej Kasey, która miała rzucać przed Catherine kwiaty. Ośmiolatka była cała w skowronkach. Za nią szła matka, wciąż mająca na sobie kostium z pracy. Elizabeth (“mów mi Elsie”) Markowitz była wysoka, szczupła, czarnowłosa i śniadolica; pracowała jako adwokat w tej samej kancelarii co Catherine i stąd jej obecność na ślubie. Kasey wyglądała jak mniejsza, łagodniejsza kopia matki.
Dziewczynka zauważyła mnie pierwsza i powiedziała:
– Cześć, Anito, czy ta sukienka nie wygląda głupio?
– Ależ, Kasey – wtrąciła Elsie – to piękna sukienka. Tyle na niej ślicznych różowych falbanek.
Mnie osobiście ta sukienka kojarzyła się z petunią na sterydach. Zdjęłam kurtkę i weszłam do kabiny, zanim zdążyłam wyrazić swoje zdanie na głos.
– Czy to prawdziwy pistolet? – spytała Kasey.
Zapomniałam, że wciąż miałam go przy sobie.
– Tak – odparłam.
– Jesteś policjantką?
– Nie.
– Kasey Markowitz, zadajesz zbyt wiele pytań. – Jej matka minęła mnie z wymuszonym uśmiechem na twarzy. – Wybacz, Anito.
– Nic nie szkodzi – zapewniłam. W jakiś czas później stałam na małym podwyższeniu przed wielkim, niemal idealnie okrągłym lustrem. Na długość sukienka była prawie dobra, ale musiałam włożyć różowe szpilki. Trochę mnie przerażały krótkie bufiaste rękawy i odkryte ramiona. Sukienka odsłaniała niemal wszystkie moje blizny.
Najświeższą, wciąż różową i gojącą się, miałam na prawym przedramieniu. Ale to była tylko rana po nożu. Takie rany są zgrabne, czyste i schludne w porównaniu z innymi moimi bliznami. Miałam kiedyś złamany obojczyk i lewą rękę. Zrobił to wampir, wgryzając się w nie i szarpiąc, jak pies kawał mięsa. Poza tym mam jeszcze bliznę w kształcie krzyża na lewym przedramieniu. Śmiertelni słudzy pewnego wampira uznali napiętnowanie mnie w ten sposób za dobry żart. Byłam innego zdania. Wyglądałam jak narzeczona Frankensteina wybierająca się na bal maturalny. No dobra, może nie było aż tak źle, ale pani Cassidy uważała inaczej. Była przekonana, że blizny odwrócą uwagę ludzi od sukienki, uroczystości ślubnej i panny młodej. Tylko że Catherine; sama panna młoda, wstawiła się za mną. Stwierdziła, że jestem jej przyjaciółką i muszę być na ślubie. Zapłaciłam sporo grosza, by narazić się na publiczne upokorzenie. Chyba naprawdę musimy być dobrymi przyjaciółkami.
Pani Cassidy przyniosła mi długie, satynowe, różowe rękawiczki. Nałożyłam je, gmerając palcami w poszukiwaniu małych, odległych otworów. Nigdy nie lubiłam rękawiczek. Zawsze czuję się wtedy, jakbym dotykała świata przez zasłonkę. Niemniej jednak, te różowe ohydztwa zakryły moje ramiona. I wszystkie blizny. Grzeczna ze mnie dziewczynka. Jeszcze jak.
Pani Cassidy poprawiła na mnie sukienkę i spojrzała w lustro.
– Chyba będzie dobrze. – Cofnęła się, stukając polakierowanym paznokciem w uszminkowane usta. – Wydaje mi się, że wymyśliłam sposób, aby zamaskować tę… no… ee… – Wykonała kilka chaotycznych ruchów dłońmi.
– Bliznę na obojczyku? – spytałam.
– Tak – westchnęła z ulgą.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że pani Cassidy nigdy nie wypowiedziała słowa “blizna”. Jakby było ono sprośne lub wulgarne. Uśmiechnęłam się, stojąc przed lustrem. Miałam ochotę zaśmiać się w głos.
Pani Cassidy uniosła w dłoni coś, co było wykonane z różowej wstążki i sztucznych pomarańczowych kwiatów. Śmiech uwiązł mi w gardle.
– Co to takiego? – spytałam.
– To – rzekła, podchodząc do mnie – rozwiązanie naszych problemów.
– W porządku, ale co to ma być?
– To opaska na szyję, taka ozdóbka.
– Na szyję?
– Tak.
– Może jednak nie… – Pokręciłam głową.
– Panno Blake, próbowałam wszystkiego, pragnąc ukryć ten… ten znak. Myślałam o kapeluszach, treskach, zwykłych wstążkach, kotylionach. – Uniosła obie ręce w górę w geście rezygnacji. – Naprawdę brakuje mi już pomysłów.
W to akurat mogłam uwierzyć. Wzięłam głęboki oddech.
– Szczerze pani współczuję, naprawdę. Zdaję sobie sprawę, że ma pani ze mną krzyż pański.
– Nic takiego nie powiedziałam.
– Wiem, dlatego ja mówię to za panią. Tyle tylko, że nigdy jeszcze nie widziałam równie paskudnej ozdóbki.