– Jeżeli ma pani jakieś inne, lepsze propozycje, chętnie ich wysłucham.
Skrzyżowała ramiona na piersiach. “Ozdóbka”, którą mi proponowała, zwieszała się jej prawie do pasa.
– Jest taka wielka – zaprotestowałam.
– Ale skutecznie zakryje tę pani… – skrzywiła się – bliznę.
Miałam ochotę zaklaskać w dłonie. Jednak wymówiła to okropne słowo. Czy miałam jakieś inne propozycje? Niestety nie. Westchnęłam.
– Proszę mi to założyć. Mogę przynajmniej zobaczyć, jak w tym wyglądam.
Uśmiechnęła się.
– Proszę odgarnąć włosy. – Zrobiłam, co kazała. Zawiązała mi wstążkę na szyi. Koronka drapała, wstążka łaskotała i w gruncie rzeczy nie miałam nawet ochoty, aby przejrzeć się w lustrze. Uniosłam wzrok wolno, bardzo wolno i przyjrzałam się sobie. – Na szczęście ma pani długie włosy. Ułożę je osobiście w dniu ślubu, co powinno skutecznie dopełnić kamuflażu.
To, co miałam na szyi, przypominało skrzyżowanie psiej obroży z największym na świecie kotylionem. Z mojej szyi spływała istna tęcza wstążek. Była okropna i nawet najwspanialsza fryzura nie zdoła zatuszować fatalnego wrażenia. Mimo to ozdóbka skutecznie maskowała bliznę na moim obojczyku. Trzask prask i po wszystkim. Pokręciłam głową. Cóż mogłam powiedzieć? Pani Cassidy przyjęła moje milczenie za oznakę aprobaty. Myślałam, że zna mnie trochę lepiej. Nagle zadzwonił telefon, ratując nas obie z opresji.
– Zaraz wracam, panno Blake. – Oddaliła się, jej obcasy nie wydawały żadnego dźwięku na grubym, miękkim dywanie.
Spojrzałam w lustro. Moje włosy i oczy są ciemne, włosy całkiem czarne, a oczy ciemnobrązowe. Po matce Latynosce. Cerę mam bardzo bladą, po ojcu Niemcu. Odrobina makijażu i wyglądam jak lalka z chińskiej porcelany. Ubierzcie mnie w różową sukienkę z falbankami i będę wyglądać delikatnie, krucho i bezbronnie. Ja. Cholera.
Pozostałe kobiety zaproszone na ślub miały wszystkie powyżej metra sześćdziesięciu wzrostu. Może niektóre z nich naprawdę dobrze wyglądałyby w tej sukience. Choć szczerze w to wątpiłam. Jakby tego było mało, wszystkie musiałyśmy założyć pod spód krynolinę. Wyglądałam dzięki niej jak statystka z Przeminęło z wiatrem.
– O, jak pięknie pani wygląda. – Wróciła pani Cassidy. Uśmiechała się do mnie promiennie.
– Wyglądam, jakby mnie unurzali w pepto-bismolu – odparłam.
Jej uśmiech trochę przygasł. Przełknęła ślinę.
– Nie podoba się pani mój ostatni pomysł – stwierdziła z wyrzutem.
Z przymierzalni wyłoniła się Elsie Markowitz. Tuż za nią dreptała Kasey z nosem na kwintę. Wiedziałam, co teraz czuła.
– Och, Anito – zawołała Elsie – wyglądasz uroczo.
Świetnie. Uroczo. Właśnie to chciałam usłyszeć.
– Dzięki.
– Zwłaszcza te wstążki przy szyi. Wiesz, każda z nas będzie je nosić.
– Przykro mi – mruknęłam.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Uważam, że doskonale pasują do sukienki. Podkreślają jej walory.
– Mówisz serio, prawda? – Tym razem to ja nie ukrywałam zdziwienia.
– Oczywiście. A co? Nie podoba ci się sukienka? – Elsie wyglądała na zdezorientowaną.
Wolałam się nie wypowiadać, aby nikogo nie urazić. Ani nie zdenerwować. Ale czy można traktować serio kobietę noszącą przyzwoite imię Elizabeth, a mimo to pragnącą, by zwracano się do niej zdrobniale jak do dziecka?
– Czy to aby na pewno ostatni z dodatków, jaki pani dla mnie przewidziała, pani Cassidy? – Skinęła głową stanowczo i zdecydowanie. Westchnęłam, a ona się uśmiechnęła. Odniosła zwycięstwo i miała tego świadomość. Zostałam pokonana, z chwilą kiedy ujrzałam sukienkę, ale jeżeli miałam przegrać, dopilnuję, aby ktoś mi za to zapłacił. – W porządku. To niech już będzie. Zostawiamy wszystko, tak jak jest teraz.
Pani Cassidy wyszczerzyła się do mnie. Elsie uśmiechnęła się. Kasey tylko się skrzywiła półgębkiem. Podkasałam spódnicę i zeszłam z podwyższenia. Krynolina zakołysała się jak czasza dzwonu, którego byłam sercem. Zadzwonił telefon. Pani Cassidy ruszyła w stronę aparatu żwawym krokiem. Jej serce przepełniała niekłamana radość, już wkrótce się mnie pozbędzie, ale ekstra! Zapowiadało się udane popołudnie. Z trudem przecisnęłam się w mojej szerokiej spódnicy przez wąskie, małe drzwiczki przebieralni, kiedy zawołała mnie.
– To do pani, panno Blake. Detektyw sierżant Storr.
– Widzisz, mamo, mówiłam ci, że ta pani jest z policji – rzekła Kasey.
Nie zaoponowałam, gdyż Elsie już jakiś czas temu zabroniła mi wdawać się w dyskusje na ten temat. Uważała, że Kasey jest za mała, aby poznawać bliższe informacje na temat animatorów, zombi i gromienia wampirów. Jeżeli chodziło o mnie, szczerze wątpiłam, aby ośmioletnie dziecko nie wiedziało, czym są wampiry. To był temat dziesięciolecia, bardzo popularny we wszystkich mediach. Chciałam podnieść słuchawkę do lewego ucha, ale przeszkodziły mi w tym te cholerne kwiaty. Przytrzymując słuchawkę pomiędzy szyją a barkiem, sięgnęłam obiema rękami, aby zdjąć ozdobny kotylion.
– Cześć, Dolph. Co słychać?
– Jestem na miejscu zbrodni – odparł miłym dla ucha, spokojnym głosem.
– Coś więcej?
– Jest naprawdę paskudnie. – Udało mi się wreszcie zdjąć opaskę z szyi i przy okazji upuściłam telefon. – Anito, jesteś tam? – zaniepokoił się.
– Tak, mam tylko drobne kłopoty z garderobą.
– Co?
– To nic ważnego. Dlaczego chcesz, abym tam do ciebie przyjechała?
– Sprawcą nie mógł być człowiek.
– Wampir?
– To ty jesteś specjalistką od nieumarłych. I dlatego jesteś mi potrzebna.
– W porządku, podaj mi adres, zaraz tam będę. – Znalazłam bloczek do pisania, różowy, w małe serduszka. I długopis z plastikowym amorkiem. – St. Charles. Jestem niecałe piętnaście minut od ciebie.
– To dobrze. – Rozłączył się.
– No to na razie, Dolph. Też cię pozdrawiam – rzuciłam w słuchawkę, ot tak, aby dodać sobie rezonu. Wróciłam do przebieralni.
Zaoferowano mi dziś milion dolarów tylko za to, że kogoś zabiję i ożywię trupa. Potem musiałam wybrać się do salonu sukien ślubnych na ostatnią przymiarkę. Teraz czekała mnie wizyta na miejscu zbrodni. W dodatku to była jakaś paskudna sprawa. Tak to określił Dolph. Zapowiadało się wyjątkowo pracowite popołudnie.
3
Paskudna sprawa. Tak to ujął Dolph. Mistrz niedopowiedzeń. Krew była wszędzie, widniała na białych ścianach, jakby wylewano ją tam całymi kubłami. W pokoju stała jasna kanapa w złoto-brązowe kwiatowe wzory. Większość kanapy nakryto prześcieradłem. Prześcieradło było czerwone. Promienie popołudniowego słońca wpadały przez czyste, błyszczące okna. Światło sprawiało, że krew wydawała się szkarłatna, lśniąca.
Świeża krew jest w rzeczywistości jaśniejsza niż ta, którą pokazują na filmach. I jest jej mnóstwo. Prawdziwa krew ma krzykliwą barwę wozu strażackiego, ale na ekranie lepiej wygląda ciemniejsza. To tyle, jeżeli chodzi o realizm. Jedynie świeża krew jest czerwona, naprawdę czerwona. Ta była stara i powinna zblaknąć, lecz za sprawą jakiejś sztuczki letniego słońca wciąż wydawała się błyszcząca i świeża.
Przełknęłam mocno ślinę i wzięłam głęboki oddech.
– Zrobiłaś się zielona na twarzy, Blake. – Tuż obok mnie rozległ się czyjś głos. Podskoczyłam, a Zerbrowski wybuchnął śmiechem. – Przestraszyłem cię?
– Nie – skłamałam.
Detektyw Zerbrowski miał jakieś metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, kręcone, czarne, z lekka siwiejące włosy i brązowe oczy skryte za szkłami okularów w ciemnych oprawkach. Nosił brązowy, pomięty garnitur. Na żółto-brązowym krawacie dostrzegłam jakieś plamy, zapewne ślady po lunchu. Uśmiechał się do mnie. Jak zawsze zresztą.