– Nie wyświadczaj mi przysług, Dolph.
– Odpuść sobie te dąsy, Blake.
– Nie dąsam się.
– A co? Może marudzisz?
– Daj spokój. Powiedziałeś swoje. Masz rację. Zostanę tu, choć wcale mi się to nie podoba.
– Zwykle pakujesz się po uszy w kłopoty. Dobrze ci zrobi, gdy chociaż raz nie znajdziesz się na linii ognia. – To rzekłszy, ruszył w kierunku piwnicy.
Szczerze mówiąc, nie miałam ochoty ponownie zapuszczać się w tę mroczną czeluść. I na pewno nie chciałam ujrzeć istoty, która ścigała mnie i Manny’ego po schodach. A mimo to poczułam się… odrzucona. Dolph miał rację. Dąsałam się. Świetnie.
John Burke i ja usiedliśmy na kanapie. Dominga zajęła miejsce w fotelu. Dzieci poszły się bawić pod czujnym okiem Enza. Wyglądał na rozluźnionego. Nieomal miałam ochotę mu potowarzyszyć. Wszystko było lepsze, niż siedzieć tu i czekać, aż rozlegną się pierwsze wrzaski.
Jeśli tam na dole był potwór, a sądząc po odgłosach, nie mogło to być nic innego, wrzaski rozlegną się prędzej czy później. Gliny świetnie sobie radziły z bandziorami, ale potwory stanowiły dla nich pewną nowość. Poniekąd byłoby prościej, gdyby całym tym szajsem zajęła się grupka ekspertów. Para samotników potrafiących walczyć. Kołkujących wampiry. Unicestwiających zombi. Palących czarownice. Choć można by się spierać, co mogłoby mnie spotkać jeszcze parę lat temu. Dajmy na to w latach pięćdziesiątych.
Bez wątpienia, parałam się magią. Zanim wszystkie potwory wyszły z ukrycia, istoty nadnaturalne były uznawane za nadnaturalne. I należało je zniszczyć, zanim one zniszczą ciebie. To były prostsze czasy. Teraz oczekiwano, że policja będzie umiała rozprawiać się z zombi, wampirami i od czasu do czasu z jakimś przypadkowym demonem. Gliny nie bardzo radzą sobie z demonami. Ale powiedzmy sobie szczerze, kto umie sobie z nimi radzić?
Dominga siedziała w fotelu i gapiła się na mnie. Dwaj mundurowi, którzy pozostali w pokoju, stali jak posągi z pustymi twarzami, pozornie znudzeni, ale mimo wszystko czujni i zawsze gotowi do działania. Gliny zawsze wszystko widzą. Skrzywienie zawodowe. Ale od tego zależy ich życie. Dominga nie patrzyła na policjantów. Nie zwracała nawet uwagi na Johna Burke’a, który nieomal dorównywał jej pod względem posiadanej mocy. Odnalazłam jej spojrzenie.
– Czego? – spytałam.
Jeden z gliniarzy spojrzał na nas. John poruszył się na kanapie.
– Co się dzieje? – spytał.
– Gapi się na mnie.
– I na tym się nie skończy, chica. – Zniżyła głos. Włoski na moim karku zjeżyły się.
– Grozisz mi. – Uśmiechnęłam się. – Ale szczerze mówiąc, nie sądzę, abyś mogła jeszcze kiedyś kogoś skrzywdzić.
– Masz na myśli to. – Wyciągnęła amulet w moją stronę. Przedmiot wił się w jej dłoni, jakby z radości, że został dostrzeżony. Zmiażdżyła go w dłoni. Przedmiot na próżno wyrywał się i próbował stawiać opór. Ukryła go w dłoniach. Spojrzała na mnie, po czym wolno przysunęła dłoń do piersi.
Powietrze zrobiło się nagle ciężkie, trudno było oddychać. Włosy na moich rękach zjeżyły się.
– Powstrzymać ją! – rzucił John. I wstał.
Znajdujący się najbliżej niej policjant wahał się tylko przez chwilę, ale to wystarczyło. Gdy siłą rozwarł jej palce, dłoń była pusta.
– Sprytna sztuczka, Domingo. Sądziłam, że stać cię na coś lepszego niż iluzjonistyczne triki.
– To nie był trik. – John pobladł. Głos mu się łamał. Usiadł ciężko na kanapie obok mnie. Jego ciemna twarz wyraźnie pobladła. Moc jakby osłabła. Wyglądał na zmęczonego.
– Co się stało? Co ona zrobiła? – zapytałam.
– Musi pani oddać amulet – rzekł policjant.
– Nie mogę – odparła.
– John, co ona zrobiła, do cholery?
– Coś, czego nie powinna być w stanie dokonać.
Zaczynałam rozumieć, jak czuł się Dolph usiłujący wyciągnąć ze mnie jakieś informację. To było jak wyrywanie zęba.
– Co ona zrobiła? – powtórzyłam…
– Wchłonęła swoją moc z powrotem w siebie – odparł.
– To znaczy?
– Wchłonęła gris-gris do swego ciała. Nie czułaś tego?
Coś poczułam. Powietrze było teraz trochę lżejsze, ale nie za bardzo. Świerzbiała mnie skóra. Coś było na rzeczy.
– Coś poczułam, ale w dalszym ciągu nie rozumiem.
– Bez ceremonii, tez pomocy loa wchłonęła to na powrót do swojej duszy. Już nie znajdziemy po tym nawet śladu. I po dowodzie.
– A zatem jedyne, co mamy, to taśma? – Pokiwał głową. – Skoro wiedziałeś, że może to zrobić, dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Nie dalibyśmy jej tego do ręki.
– Nie wiedziałem, że to potrafi. To niemożliwe bez przeprowadzenia specjalnego rytuału.
– A jednak to zrobiła.
– Wiem, Anito. Wiem. – Po raz pierwszy wydawał się przerażony. Ze strachem nie było mu do twarzy. Po tym, jak poczułam jego moc, wydawało mi się nieprawdopodobne, że ten człowiek może się czegoś obawiać. A jednak się bał. Poczułam, jego strach. Zadrżałam, jakby ktoś przeszedł po moim grobie. Dominga patrzyła na mnie.
– Na co się gapisz?
– Na trupa – odparła półgłosem.
– Gadka-szmatka. – Pokręciłam głową. – Twoje pogróżki nie robią na mnie wrażenia.
– Nie drażnij jej, Anito – John dotknął mego ramienia. – Skoro jest w stanie dokonywać bez przygotowania czegoś takiego, kto wie, na co jeszcze ją stać.
– Ona nic nie zrobi. – Glina miał już dość. – Jeśli pani choćby drgnie, senora, zastrzelę panią.
– Jestem tylko starą kobieta. Grozi pan starej kobiecie?
– Ani słowa więcej.
– Znałem kiedyś wiedźmę – wtrącił drugi mundurowy – która umiała rzucać uroki na ludzi samym tylko głosem.
Dłonie obu gliniarzy w jednej chwili znalazły się niebezpiecznie blisko kabur z bronią. To zabawne, jak magia zmienia czyjś punkt widzenia i sposób postrzegania pewnych osób. Wszystko było w porządku, dopóki sądzili, że Dominga do swoich czarów musi korzystać ze złożonych rytuałów i składać ofiary z ludzi. Ale wystarczy jedna sztuczka i nagle staje się osobą szczególnie niebezpieczną. Ja zawsze uważałam ją za groźną.
Dominga siedziała w milczeniu pod czujnym okiem glin. Jej mały popis trochę mnie zdekoncentrował. Z dołu wciąż nie dobiegały żadne wrzaski. Nic. Cisza.
Czyżby to coś dopadło ich wszystkich? Tak szybko, że nie zdołali oddać ani jednego strzału? Nie. Mimo to poczułam ucisk w dołku i strużka potu ściekła mi po plecach. “Wszystko gra, Dolph?” – pomyślałam.
– Mówiłaś coś? – zapytał John.
– Tylko intensywnie myślałam. – Zaprzeczyłam. Pokiwał głową, jakby to było dla niego oczywiste. Dolph wszedł do pokoju. Nie potrafiłam wyczytać niczego z jego oblicza. Typowy stoik. – No i co? – spytałam.
– Nic – odparł.
– Co to znaczy – nic?
– Wyczyściła tu wszystko dokumentnie. Znaleźliśmy pomieszczenia, o których wspominałaś. Jedne drzwi były wyłamane od środka, ale pokój został wysprzątany i odmalowany. – Uniósł przed siebie jedną wielką dłoń. Była cała biała. – A niech to, farba jest jeszcze świeża.
– To niemożliwe, aby nic tu nie zostało. A co z zabetonowanymi drzwiami?
– Wyglądają jakby ktoś potraktował je młotem pneumatycznym. Teraz to jedynie świeżo odmalowane pokoje. Cuchną wapnem i świeżą farbą. Żadnych trupów, żadnych zombi. Nic.
– Chyba żartujesz. – Patrzyłam na niego.
– Bynajmniej. – Pokręcił głową.
– Kto cię ostrzegł? – Stanęłam przed Dominga.
Tylko na mnie patrzyła, uśmiechając się. Miałam ochotę zetrzeć ten uśmiech z jej twarzy silnym sierpowym. Wystarczyłoby raz przywalić – od razu lepiej bym się poczuła. Byłam o tym przekonana.