Wlepiłam wzrok w pogrążoną w ciszy ulicę. To była dziwna cisza. We wszystkich oknach było ciemno. Jedynie latarnie odganiały napierający zewsząd mrok. Łagodny blask latarni.
Przy każdym z domów stała skrzynka pocztowa. Niektóre z nich były naprawdę urocze. Jedną wyrzeźbiono w kształcie siedzącego kota. Zamiast chorągiewki, gdy w brzuszku kota znajdowała się poczta, unosiła się przednia kocia łapa. Rodzina nazywała się Kott. To niesamowite.
Ponadto przed każdym domem stały pokaźnych rozmiarów pojemniki na śmieci. Niektóre z nich były większe ode mnie. No jasne, ale w niedzielę nie wybiera się śmieci. A może wybiera się codziennie, ale dziś policja nie dopuściła tu śmieciarzy?
– Pojemniki – rzuciłam.
– Co? – spytał Dolph.
– Pojemniki na śmieci. – Schwyciłam go za rękę, nagle zakręciło mi się w głowie. – Przez cały dzień gapiliśmy się na te cholerne pojemniki. To tyle.
John Burke, zasępiony, w milczeniu stanął obok mnie.
– Dobrze się czujesz, Blake? – Z tyłu podszedł do nas Zerbrowski. Palił papierosa. Żarzący się koniec wyglądał jak nabrzmiały świetlik.
– Te pojemniki są tak duże, że mógłby ukryć się w nich człowiek.
– Czy nie zdrętwiałyby mu ręce i nogi? – spytał Zerbrowski.
– Zombi nie mają krążenia, w każdym razie nie tak jak my.
– Sprawdźcie wszyscy pojemniki na śmieci – zawołał Dolph. – Zombi jest w jednym z nich. Do roboty!
Wszyscy rozbiegli się jak mrówki opuszczające zniszczone mrowisko, ale przynajmniej mieliśmy jakiś cel. Towarzyszyło mi teraz dwoje mundurowych. Na plakietkach mieli napisane “Ki” i “Roberts”. Ki był Azjatą, Roberts jasnowłosą młodą kobietą. Niezła drużyna. Zgraliśmy się bez słów. Funkcjonariusz Ki podchodził i opróżniał kosz na śmieci. Roberts i ja osłanialiśmy go. Gdyby z któregoś pojemnika wytoczył się zombi, na pewno wszyscy zareagowalibyśmy głośnym krzykiem. To z pewnością byłby ten zombi, którego szukaliśmy. Życie często bywa okrutne.
Zaczęlibyśmy krzyczeć, aż zjawiłby się zespół tępicieli. Na pewno przybiegłby w te pędy. Oby. Ten zombi był zbyt szybki i aż nazbyt skuteczny. Mógł okazać się bardziej od innych odporny na ogień z broni palnej. Lepiej, byśmy się o tym nie przekonali. Trzeba po prostu spalić sukinsyna i zakończyć tę sprawę raz na zawsze.
Nasz zespół był jedynym działającym na ulicy. Słychać było tylko nasze kroki, chrzęst przewracanych kontenerów, grzechot wysypywanych puszek, brzęk butelek i szelest śmieci. Czy nikt już nie zawiązywał worków?
Zrobiło się już całkiem ciemno. Wiedziałam, że gdzieś tam w górze był księżyc i gwiazdy, ale z miejsca, gdzie staliśmy, nie było ich widać. Od zachodu napłynęły chmury, gęste i czarne jak aksamit. Tylko dzięki latarniom jakoś dało się tu wytrzymać.
Nie wiedziałam, jak sobie radziła Roberts, ale moje mięśnie karku i ramion zdawały się wyć z bólu. Za każdym razem, kiedy Ki dotykał dłońmi kosza, aby go przewrócić, byłam gotowa do akcji. Gotowa otworzyć ogień i ocalić policjanta, zanim zombi skoczy i rozszarpie mu gardło. Po twarzy Ki spłynęła strużka potu. Nawet w słabym świetle było widać, jak błyszczy. Cieszyła mnie świadomość, że nie tylko ja czułam brzemię tego wysiłku. Naturalnie to nie ja usiłowałam zdemaskować kryjówkę morderczego zombi. Kłopot w tym, że nie wiedziałam, jak dobrym strzelcem był Ki, a także Roberts. Ja dobrze strzelałam. Zdawałam sobie sprawę, że zdołałabym spowolnić tę istotę aż do przybycia posiłków. Musiałam skupić się na tej kwestii. To było najtrudniejsze. Naprawdę.
Krzyki. Po lewej. Zastygliśmy we troje w bezruchu. Obróciłam się w stronę, skąd dobiegły. Nic nie zauważyłam, oprócz ciemnych domów i światła latarń. Nic się tam nie poruszało. A jednak krzyki trwały nadal, głośne i przeraźliwe.
Zaczęłam biec w tamtą stronę. Ki i Roberts pognali za mną. Biegłam, trzymając przed sobą oburącz browninga. Tak było mi łatwiej biec. Nie odważyłam się schować pistoletu do kabury. Przed oczyma wciąż widziałam okrwawione pluszowe miśki, a moje uszy rozdzierał okropny wrzask. Krzyki zdawały się cichnąć. Gdzieś tam przede mną ktoś konał.
Nagle ciemność wypełniła się ruchliwymi kształtami. Ze wszystkich stron nadbiegali gliniarze. Wszyscy pędziliśmy co sił, ale już było za późno. Wszyscy się spóźniliśmy. Krzyki ucichły. Nie było słychać strzałów. Dlaczego nikt nie strzelał? Właśnie, dlaczego?
W pewnej chwili przed nami pojawiła się metalowa siatka. Musieliśmy schować broń. Za pomocą tylko jednej ręki nie sposób przejść przez siatkę. Cholera. Dałam z siebie wszystko, aby jak najszybciej pokonać to ogrodzenie.
Zeskoczyłam po drugiej stronie i prawie przyklękłam na miękkim dużym klombie. Zdeptałam parę wysokich letnich kwiatów. Na klęczkach byłam znacznie niższa od nich. Ki wylądował obok mnie. Tylko Roberts zeskoczyła na miękko ugięte nogi. Ki wstał, nie dobywając broni. Ja, jeszcze klęcząc wśród kwiatów, sięgnęłam po browninga. Wstanę już uzbrojona.
Widziałam poruszające się kształty, ale – jak na razie – nic konkretnego. Kwiaty przesłaniały mi widok. Nagle Roberts zatoczyła się do tyłu, krzycząc. Ki wyciągnął broń, ale coś uderzyło go, tak że upadł na mnie. Przeturlałam się, ale wciąż byłam nim na wpół przygnieciona. Leżał na mnie jak kłoda.
– Ki, rusz się, do cholery! – Usiadł i popełzł w kierunku swojej partnerki, w blasku latarni dostrzegłam jego pistolet. Spojrzał na Roberts. Nie poruszała się. Przepatrywałam ciemność, usiłując coś dostrzec, cokolwiek. To poruszało się szybciej niż człowiek. Było szybkie jak ghul. Żaden zombi nie poruszał się w taki sposób. Czyżbym od początku się myliła? Czy to było coś innego? Coś gorszego? Ile istnień będzie kosztować moja dzisiejsza pomyłka? Czy Roberts nie żyła? – Ki, czy ona żyje? – Lustrowałam ciemność, walcząc z pragnieniem, ty penetrować tylko oświetlone obszary. Słychać było krzyki, ale dokoła panował chaos.
– Gdzie on jest? Gdzie pobiegł? – Odgłosy oddalały się.
– Tutaj, tutaj! – zawołałam. Po chwili głosy zaczęły się przybliżać. Nadchodzący hałasowali jak stado artretycznyeh słoni.
– Co z nią? – spytałam.
– Kiepsko. – Opuścił broń. Przycisnął dłonie do jej szyi. Po jego rękach spływało coś czarnego. Boże.
Uklękłam obok Roberts z drugiej strony, trzymając broń w gotowości i lustrując ciemność. Wszystko zdawało się ciągnąć w nieskończoność, ale upłynęło zaledwie kilka sekund.
Jedną ręką sprawdziłam jej tętno. Było słabe, ale wyczuwalne. Gdy cofnęłam dłoń, była cała zakrwawiona. Otarłam ją o spodnie. Ten stwór nieomal poderżnął jej gardło.
Gdzie on się podział?
Oczy Ki były wybałuszone, źrenice rozszerzone. Skóra w świetle latarni wydawała się kredowobiała. Spomiędzy palców wypływała krew jego partnerki.
Coś się poruszyło, tuż nad ziemią, zbyt nisko, aby mógł to być człowiek, ale wielkość była zbliżona. Dostrzegłam rozmyty kształt sunący wzdłuż tylnej ściany domu na wprost nas. Czymkolwiek był ten stwór, skrył się wśród najgęstszych cieni i próbował się ulotnić.
Wydawał się inteligentniejszy niż zwykły zombi. A więc jednak się pomyliłam. Cholera. Skopałam sprawę koncertowo. I Roberts miała zapłacić za to życiem.
– Zostań z nią. Spróbuj utrzymać ją przy życiu.
– A ty dokąd? – rzucił.
– Za nim. – Pomagając sobie tylko jedną ręką, przeskoczyłam przez siatkę. Udało się. Chyba przez ten zastrzyk adrenaliny.
Znalazłam się na podwórzu, ale stwora już tam nie było. I nagle go zobaczyłam. Był piekielnie szybki. Rozmyta smuga, ale olbrzymia, wielkości człowieka. Znikł za załomem domu. Straciłam go z oczu. Cholera. Odsunęłam się jak najdalej od ściany, a w moim żołądku zalęgła się gula lodowatego strachu. Nieomal czułam zaciskające się na mojej szyi i rozdzierające mi gardło zimne palce. Pokonałam załom muru, trzymając broń oburącz w pozycji gotowej do strzału. Nic. Zlustrowałam ciemność i miejsca oświetlone. Nic.