Z tyłu za mną rozległy się krzyki. Zjawiły się gliny. Boże, oby tylko Roberts przeżyła.
I nagle poruszenie, coś przemknęło przez oświetloną połać terenu przy narożu sąsiedniego budynku.
– Anito! – krzyknął ktoś.
Już biegłam w tę stronę.
– Sprowadźcie ekipę tępicieli! – zawołałam w biegu, ale nie przystanęłam. Nie odważyłam się stanąć. Tylko ja to widziałam. Jeśli stracę monstrum z oczu, ucieknie.
Pobiegłam w mrok, sama, ścigając coś, co mogło wcale nie być zombi. Niezbyt roztropne posunięcie, ale nie zamierzałam, pozwolić temu czemuś uciec. Co to, to nie. To coś już nigdy nie skrzywdzi kolejnej rodziny. Nie zrobi tego, o ile zdołam go powstrzymać. Tu i teraz. Tej nocy.
Wbiegłam w krąg światła i ciemność dokoła zgęstniała, na moment mnie oślepiło. Zastygłam w bezruchu, nakłaniając oczy, aby szybciej przywykły do ciemności.
– Niessstrudzona. Kobieta – zasyczał jakiś głos. Rozległ się na prawo ode mnie, tak blisko, że włoski na moich ramionach, stanęły dęba. Znieruchomiałam, usiłując rozszerzyć zakres widzenia. Był tam, ciemniejszy kształt wyłonił się z kępy wiecznie zielonych krzewów rosnących tuż przy domu. Stwór wyprostował się, ale nie zaatakował. Gdyby chciał, mógłby dopaść mnie, zanim zdążyłabym odwrócić się i strzelić. Widziałam, jak to się poruszało. Wiedziałam, że moje chwile były policzone. Już nie żyłam. – Nie jesssteś taka jak reszszszta. – Głos był zniekształcony, jakby mówiącemu brakowało fragmentu ust, wypowiedzenie każdego słowa kosztowało go mnóstwo wysiłku. To był głos dżentelmena, aczkolwiek nieżyjącego już od dłuższego czasu i trawionego nieubłaganym rozkładem. Odwróciłam się do niego powoli, bardzo powoli. – Zzzłóż mnie na powrót.
Odwróciłam głowę na tyle, by móc go zobaczyć. Nocą widzę lepiej niż większość ludzi. A co dopiero, gdy w pobliżu palą się latarnie. Skórę miał bladą, żółtobiałą. Przywierała do kości jego czaszki jak na wpół roztopiony wosk. Ale oczy, one nie były zniszczone przez rozkład. Pałały wewnętrzną mocą.
– W jaki sposób? – zapytałam.
– Zzzłóż mnie do grobu – odpowiedział. Jego usta nie pracowały prawidłowo, nie zostało na nich dość dużo tkanek.
Nagle poraziło mnie silne światło. Zombi krzyknął, zasłaniając twarz. Nic nie widziałam. Stwór uderzył we mnie. Pociągnęłam spust, celując na oślep. Usłyszałam głuchy dźwięk, kiedy kula dosięgła celu. Wypaliłam raz jeszcze, trzymając broń jedną ręką, a drugą osłaniając szyję. Próbowałam się bronić, gdy na wpół oślepiona runęłam na ziemię. Kiedy zamrugałam powiekami i rozejrzałam się w rozjaśnionych blaskiem latarń ciemnościach, byłam sama. Nic mi się nie stało. Dlaczego? Jak to? Złóż mnie na powrót – powiedziało to coś. Złóż mnie do grobu. Skąd wiedział, kim jestem? Większość ludzi tego nie wyczuwa. Niekiedy udaje się to czarownikom, no i – rzecz jasna – inni animatorzy nie mają z tym żadnych trudności. Inni animatorzy. Cholera.
Dolph nagle znalazł się obok mnie i pomógł mi wstać.
– Boże, Blake, nic ci nie jest?
– Co to było za światło? – Pokręciłam głową.
– Latarka halogenowa.
– Prawie mnie, cholera, oślepiło.
– Nic nie widzieliśmy, nie mogliśmy strzelać – odparł.
Paru gliniarzy minęło nas i pognało w ciemność. Rozległy się okrzyki.
– Tam jest!
Dolph, ja i ta piekielna, latarka zostaliśmy z tyłu, podczas gdy krzykliwa obława rozpłynęła się w mroku.
– To do mnie przemówiło, Dolph – stwierdziłam.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Poprosiło, abym złożyła go na powrót do grobu – mówiąc to, spojrzałam na niego. Zastanawiałam się, czy wyglądałam tak jak Ki, blada jak trup, o rozszerzonych źrenicach i wytrzeszczonych oczach. Dlaczego się nie bałam? – To jest stare, ma co najmniej ze sto lat. Za życia parało się voodoo albo czymś w tym rodzaju. W tym właśnie sęk. To dlatego Peter Burke nie był w stanie nad nim zapanować.
– Skąd to wszystko wiesz? Powiedziało ci?
Pokręciłam głowa.
– Wiek osądziłam po wyglądzie. To rozpoznało we mnie osobę, która może złożyć go do grobu. Jedynie czarownik albo inny animator jest w stanie rozpoznać, kim jestem. Stawiałabym raczej na animatora.
– Czy to zmienia, nasze plany? – zapytał. Spojrzałam na niego.
– Ile osób zabiło to coś? – Nie czekałam na jego odpowiedź. – Zabijemy to. Koniec, kropka.
– Myślisz jak glina, Anito. – Ze strony Dolpha był to spory komplement i tak też potraktowałam jego słowa.
Nieważne czym było to coś za życia. I co z tego, że ta istota była animatorem albo raczej szamanem voodoo. Teraz stała się maszyną do zabijania. Nie zabiła mnie. Nie zrobiła mi krzywdy. Nie mogłam sobie pozwolić na odpowiedzenie tym samym.
Z oddali dobiegły strzały. Jakaś sztuczka letniego powietrza sprawiła, że rozległo się ich echo. Dolph i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wciąż trzymałam w garści browninga.
– Zróbmy to!
Skinął głową. Zaczęliśmy biec, ale szybko mnie zdystansował. Miał dłuższe nogi. Nie mogłam za nim nadążyć. Może okazałabym się wytrzymalsza od niego, ale na pewno był ode mnie szybszy. Zawahał się i spojrzał na mnie.
– Biegnij, nie ociągaj się – rzuciłam.
Przyspieszył kroku i po chwili zniknął w ciemnościach. Nawet się nie obejrzał. Skoro mówiłam, że dam sobie radę, mimo iż na wolności grasował zabójczy zombi, Dolph nie miał wyboru, jak tylko mi uwierzyć. Może nie wszystkim ufał do tego stopnia, ale mnie na pewno. To był komplement. Z dwóch przeciwległych kierunków dochodziły mnie głośne krzyki. Zgubili to. Cholera.
Zwolniłam. Nie chciałam choćby przez przypadek wpaść na tego stwora. Za pierwszym razem nic mi nie zrobił, ale wpakowałam mu co najmniej jedną kulę. Za coś takiego nawet zombi mógłby się wkurzyć. Znalazłam się w chłodnym cieniu rozłożystego drzewa. Dotarłam do granicy osiedla. Opodal ciągnęło się ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym. Po drugiej stronie, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola uprawne. Rosła tu fasola. Aby się tu ukryć, zombi musiałby położyć się płasko na ziemi. Dostrzegłam sylwetki przeczesujących teren policjantów z latarkami, ale znajdowali się dobre pięćdziesiąt metrów ode mnie.
Przepatrywali ziemię, ciemne zakamarki, bo powiedziałam im, że zombi nie umieją się wspinać. Ale to nie był zwyczajny zombi. W górze nad moją głową coś zaszeleściło. Włosy stanęły mi dęba. Obróciłam się, spojrzałam w górę i uniosłam broń.
Stwór wyszczerzył się do mnie i skoczył.
Oddałam dwa strzały, zanim runął na mnie i przewrócił całym ciężarem na ziemię. Dwie kule w pierś i praktycznie żadnej reakcji. Strzeliłam po raz trzeci, ale równie dobrze mogłabym użyć przeciwko niemu pistoletu na wodę.
Stwór wyszczerzył do mnie połamane zęby pokryte ciemnymi przebarwieniami, a z jego ust popłynął smród jak ze świeżo otwartej mogiły. Krzyknęłam przeraźliwie, pociągając raz jeszcze za spust. Kula trafiła monstrum w szyję. Stwór znieruchomiał, spróbował przełknąć ślinę. A może kulę? Błyszczące, niesamowite oczy znów na mnie spojrzały. W tych oczach kryła się inteligencja, jak w oczach zombi Domingi, tych, w których uwięziła nieszczęsne dusze. Przez te oczy przezierała czyjaś jaźń. Zastygliśmy w bezruchu. Ta chwila zdawała się nie mieć końca, ale – rzecz jasna – trwała tylko kilka sekund. Stwór siedział na mnie okrakiem, dłonie trzymał przy mojej szyi, ale nie dusił mnie, w każdym razie jeszcze nie. Przyłożyłam mu pistolet do brody. Jak dotąd żadna kula nie wyrządziła mu krzywdy. Może tym razem się uda?