Выбрать главу

– Nie chciałem zabijać – rzekła półgłosem istota – z początku nie rozumiałem. Nie pamiętałem, kim byłem.

Obok nas pojawili się gliniarze. Jak na razie nie próbowali interweniować. Czekali.

– Nie strzelać! Nie strzelać! – zawołał Dolph.

– Potrzebowałem mięsssa, aby przypomnieć sssobie, kim byłem. Ssstarałem sssię nie zabijać. Próbowałem ominąć wszyssstkie domy, ale nie mogłem. Za dużo domów – wyszeptało to coś. Dłonie istoty zacisnęły się, brudne paznokcie zagłębiły się w moim ciele.

Strzeliłam mu w podbródek. Ciało stwora odchyliło się do tyłu, ale palce zacisnęły się na mojej szyi.

Nacisk, piekielny nacisk, silny i wzmagający się coraz bardziej. Przed moimi oczyma pojawiły się oślepiająco białe gwiazdy. Noc zmieniła się z czarnej w szarą. Przyłożyłam lufę pistoletu do czoła monstrum i pociągnęłam za spust, raz, drugi, trzeci. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale wciąż czułam moje dłonie i palec ściągający spust. Ciemność otoczyła mnie, pochłaniając cały świat. Nie czułam już rąk.

Obudziły mnie krzyki, przeraźliwe krzyki. W ustach i na języku czułam dławiącą woń palonego ciała i włosów. Wzięłam głęboki oddech. Bolało. Zakasłałam i spróbowałam usiąść. Dolph podtrzymał mnie. Miał w ręce mój pistolet. Nabierałam powietrza, ale każdy oddech kończył się potwornym atakiem kaszlu. Bolało mnie gardło. Może to ten zombi.

Coś wielkości człowieka zataczało się po letniej trawie. I płonęło. Bijące zeń pomarańczowe płomienie rozświetliły mrok nocy, wypełniając go krwistoczerwoną łuną. Dwóch tępicieli w kombinezonach ognioodpornych stało nieopodal, zbryzgując stwora strugami napalmu, jak pospolitego ghula. Istota wyła przeraźliwie na całe gardło, upiorne krzyki zdawały się trwać bez końca.

– Jezu, czemu to nie chce umrzeć? – spytał stojący opodal Zerbrowski. Jego twarz w blasku płomieni wydawała się pomarańczowa.

Nie odezwałam się ani słowem. Nie chciałam powiedzieć tego głośno. Zombi nie chciał umrzeć, bo za życia był animatorem. Tyle wiedziałam o zombi-animatorach. Nie wiedziałam natomiast, że po wyjściu z grobu mają oni apetyt na ludzkie mięso. I że dopiero po zjedzeniu ludzkiego mięsa przypominają sobie, kim byli. Tego wszystkiego nie wiedziałam. Nie chciałam wiedzieć.

W blasku ognia pojawił się John Burke. Przyciskał jedną rękę do piersi. Miał zakrwawione ubranie. Czy zombi odezwał się też do Johna? Czy Burke wiedział, dlaczego stwór nie chciał umrzeć?

Zombi zatoczył się, otoczony buzującymi płomieniami. Ciało stwora płonęło jak knot świecy. Zrobił niepewny krok w naszą stronę. Wyciągnął do mnie płonącą rękę. Do mnie. A potem wolno przewrócił się na trawę. Runął jak drzewo w zwolnionym tempie, walcząc o życie. O ile można to tak określić. Tępiciele wciąż byli czujni. Woleli nie ryzykować. Wcale się im nie dziwiłam.

To coś było kiedyś nekromantą. Ten gorejący zewłok, od którego z wolna zajmowała się trawa, był ongiś tym samym, co ja. Czy powstawszy z grobu, też stałabym się takim potworem? Nie wiedziałam. I wolałam się nigdy nie dowiedzieć. W testamencie zażądałam, aby mnie skremowano, by nikt, niezależnie od przyczyny, nie spróbował mnie ożywić. Teraz miałam po temu jeszcze jeden powód. Co prawda wystarczyłby mi jeden.

Patrzyłam, jak ciało czernieje, kurczy się i rozpada. Mięśnie i kości rozpryskiwały się w miniaturowych eksplozjach, wzniecając nieduże fontanny iskier. Obserwowałam zagładę zombi i poprzysięgłam sobie, że osobiście dopilnuję, aby za to, co uczyniła, Dominga Salvador zapłaciła życiem. Niech idzie do piekła, tam, gdzie jej miejsce. Niech się smaży. Wiedźma. Niech płonie po wsze czasy. W porównaniu z ogniem piekielnym płomienie napalmu to małe miki. Dla Domingi Salvador nawet wieczność smażenia się w ogniu, piekielnym była zdecydowanie zbyt łagodną karą.

33

Leżałam na wznak w szpitalnej sali. Widok przesłaniał mi biały parawan. Odgłosy zza niego były donośne i nieprzyjazne. Lubiłam mój parawan. Poduszka była płaska, łóżko twarde. Białe, czyste i wspaniałe. Przełykanie sprawiało mi ból. Bolało nawet przy oddychaniu. Ale oddychanie było ważne. Dobrze było móc to robić.

Leżałam sobie cichutko. Po raz pierwszy robiłam, co mi kazano. Wsłuchiwałam się w mój własny oddech i rytm serca. Zawsze, gdy ktoś lub coś omal nie wysłało mnie na tamten świat, bardzo interesowałam się moim ciałem. Zwracałam uwagę na rzeczy, które nie interesowały mnie przez większość życia. Czułam krew krążącą w żyłach moich ramion. W ustach miałam, słodki jak cukierek, smak mego regularnego pulsu.

Żyłam. A zombi nie. Dominga Salvador trafiła do paki. Życie było cudowne.

Dolph rozsunął parawan. Po chwili zasunął go, jakby zamykał drzwi do pokoju. Oboje udawaliśmy, że jesteśmy tu sami, choć po drugiej stronie zasłony wciąż krążyli ludzie. Uśmiechnęłam się do niego. Odpowiedział uśmiechem.

– Miło cię widzieć, w miarę całą i zdrową.

– Dobrze, że dodałeś to “w miarę” – mruknęłam. Mój głos brzmiał ochryple. Odkaszlnęłam, próbując nadać mu właściwe brzmienie, ale to na nic się nie zdało.

– Co mówił lekarz o twoim głosie? – zapytał Dolph.

– Tymczasowo jestem tenorem. – Dostrzegłszy pytający wyraz jego twarzy, dodałam: – Ale to minie.

– Świetnie.

– Jak tam Burke? – spytałam.

– Tylko szwy, żadnych trwałych, uszkodzeń.

Domyśliłam się tego, ujrzawszy go wczoraj wieczorem, ale miło było usłyszeć konkretne potwierdzenie.

– A Roberts?

– Przeżyje.

– Wyliże się? – Musiałam przełknąć ślinę. Mówienie sprawiało mi ból.

– Wyjdzie z tego. Ki też ma rozpłataną rękę. Wiedziałaś o tym?

Pokręciłam głową i znieruchomiałam w pół ruchu. To także bolało.

– Nie zauważyłam.

– Parę szwów, nic poważnego. Do wesela się zagoi. – Dolph włożył obie ręce do kieszeni. – Straciliśmy trzech funkcjonariuszy. Jeden ma cięższe obrażenia niż Roberts, ale powinien się wykaraskać.

– To moja wina. – Spojrzałam na niego.

– Jak na to wpadłaś? – Zmarszczył brwi.

– Powinnam, była się domyślić – mruknęłam, przełykając ślinę – że to nie może być zwykły zombi.

– To był zombi, Anito. Miałaś rację. To ty domyśliłaś się, że ukrywa się w jednym z tych cholernych pojemników na śmieci. – Uśmiechnął się do mnie. – Poza tym omal nie straciłaś życia, usiłując go zabić. Myślę, że zrobiłaś to, co do ciebie należało.

– Nie zabiłam, go. Zrobili to eksterminatorzy. – Wielosylabowe wyrazy sprawiały mi większy ból niż krótkie.

– Czy pamiętasz, co się stało, zanim zemdlałaś?

– Nie.

– Wpakowałaś mu w głowę cały magazynek. Rozwaliłaś mu czerep tak, że z mózgu zostały tylko strzępy. A potem zwiotczałaś. Myślałem, że nie żyjesz. Boże – pokręcił głową – nigdy więcej tak nie rób.

– Postaram się. – Uśmiechnęłam się.

– Kiedy mózg zaczął mu się wylewać przez otwór w potylicy, zombi wstał. Najwyraźniej zniechęciłaś go do dalszej walki.

Zerbrowski stanął przy moim łóżku, nie zasuwając za sobą parawanu. Dostrzegłam pochlipującego cichutko małego chłopca z zakrwawioną rączką, wtulonego w ramię jakiejś kobiety. Dolph zaciągnął parawan. Założę się, że Zerbrowski był jednym z tych facetów, którzy nigdy nie zamykają szuflady.

– Wciąż jeszcze wyciągają z trupa kule. Wszystkie są twoje, Blake. – Spojrzałam na niego. – Prawdziwa z ciebie żmija, Blake.