Выбрать главу

– Przywykłam do tego. – Uśmiechnęłam się. – Byłam najmniejszym dzieciakiem na naszej ulicy, Harry.

– Haroldzie albo Graynor, ale nigdy Harry. – Skrzywił się.

– Jak sobie chcesz. – Wzruszyłam ramionami.

– Nie obawiasz się, że jesteś całkowicie zdana na naszą łaskę?

– Mam na ten temat nieco odmienne zdanie.

– Cóż za pewność siebie. Skąd się to bierze? – Spojrzał na Brunona – Ten milczał. Patrzył tylko na mnie tymi pustymi oczyma, jak u lalki. Oczyma ochroniarza, czujnymi, podejrzliwymi i pustymi zarazem. – Udowodnij jej, że nie żartujemy, Bruno.

Bruno uśmiechnął się, jego usta rozchyliły się powoli, przypominał mi teraz rekina. Rozluźnił ramiona, przeciągnął się, wykonał parę skrętów tułowia. Ani na chwilę nie spuszczał mnie z oka.

– Zakładam, że mam odegrać rolę worka treningowego? – zapytałam.

– Dobrze to ujęłaś – pochwalił Gaynor.

Bruno odstąpił od ściany, rześki i gotowy do działania. Pięknie. Ześlizgnęłam się z łóżka po drugiej stronie. Nie chciałam, aby Graynor mnie pochwycił. Bruno miał dwa razy większy zasięg ramion ode mnie. I nogi jak stąd do wieczności. Ważył pewnie z pięćdziesiąt kilogramów więcej, z czego większość stanowiły mięśnie. Zapowiadało się, że dostanę niezły łomot. Ale dopóki nie byłam związana, zamierzałam drogo sprzedać swoją skórę. Jeżeli tylko zdołam solidnie go poturbować, będę zadowolona.

Wyszłam zza łóżka, opuszczając luźno ręce wzdłuż boków. Ugięłam nogi w kolanach, jak podczas treningu judo. Wątpiłam, aby Bruno spośród sztuk walki preferował judo. Stawiałam raczej na karate lub taekwondo.

Bruno przyjął niezbyt wygodną pozycję z nisko przesuniętym środkiem ciężkości i nogami mocno ugiętymi w kolanach. Nie sadziłam, że jest tak gibki. Ale gdy podeszłam bliżej, cofnął się błyskawicznie jak krab. Nie myślałam, że w tak nieporadnej z wyglądu pozycji może poruszać się tak szybko.

– Jujitsu? – rzuciłam mimochodem.

– Większość ludzi nie potrafiłaby rozpoznać. – Uniósł brew.

– Widziałam to już kiedyś – odparłam.

– Ćwiczyłaś?

– Nie.

– Wobec tego zrobię ci krzywdę. – Uśmiechnął się.

– Nawet gdybym znała jujitsu i tak byś to zrobił – odrzekłam.

– To byłby uczciwy pojedynek.

– Jeśli dwie osoby są równie zręczne w sztukach walki, dużą rolę odgrywają gabaryty. Osoba pokaźnych rozmiarów zawsze dołoży tej mniejszej. – Wzruszyłam ramionami. – Ciężko się do tego przyznać, ale taka jest prawda.

– Aż nie do wiary, że przyjmujesz to ze stoickim spokojem – mruknął Bruno.

– Czy histeryzowanie mogłoby mi teraz pomóc?

– Nie. – Pokręcił głową.

– Wobec tego pozwól, że podejdę do sprawy – że się tak wyrażę – po męsku.

Zmarszczył brwi. Bruno przywykł do tego, że ludzie się go bali. Ja się nie obawiałam. Miałam dostać łomot i zniosę to z godnością. Z tą świadomością ogarnął mnie osobliwy spokój. Oberwę, to nieprzyjemne, ale już się z tym pogodziłam. Mogłam to znieść. Nieraz zdarzyło mi się dostać wycisk. Mając do wyboru: a) dostać w kość lub b) złożyć ofiarę z człowieka, wybieram bicie.

– Gotowa czy nie – rzekł Bruno.

– Rób swoje – dokończyłam. Zaczynało mnie już męczyć zgrywanie twardej baby. – Albo mi przywal, albo stań prosto. Głupio wyglądasz w tej pozycji.

Jego pięść była jak rozmyta, plama. Zablokowałam cios przedramieniem. Siła była tak duża, że zdrętwiała mi cała ręka. W tej samej chwili jego długa noga wystrzeliła naprzód, trafiając mnie w brzuch. Zgięłam się wpół, tak jak powinnam, z moich, płuc uszło całe powietrze. Naraz jego druga noga śmignęła po łuku w górę, trafiając mnie w bok twarzy. W ten sam policzek, który obił mi Seymour. Upadłam na podłogę, niepewna, którą część ciała mam rozetrzeć najpierw.

Jego stopa znów sunęła w moją stronę. Złapałam ją oburącz. Poderwałam się gwałtownie, licząc, że zdołam uwięzić jego kolano pomiędzy ramionami i zgruchotać rzepkę. On jednak wyślizgnął mi się, wybijając się zwinnie w powietrze.

Osunęłam się na ziemię, a powietrze nad moją głową zafalowało przecięte podwójnym obrotowym kopniakiem Brunona z wyskoku. Gdybym się nie schyliła, zdjąłby mi głowę z karku. Znów byłam na ziemi, ale tym razem z własnej woli. Stanął nade mną, niesamowicie wysoki z tej perspektywy. Położyłam się na boku, podkulając kolana do piersi. Przyskoczył do mnie, najwyraźniej zamierzając podźwignąć mnie z podłogi. Kopnęłam obunóż, mierząc w jego kolano. Trafiając pod odpowiednim kątem tuż powyżej lub poniżej, powinnam uszkodzić mu rzepkę kolanową. Noga Bruna ugięła się, a on sam wrzasnął. Udało się. A niech to. Nie starałam się z nim mocować. Ani odebrać mu broni. Pobiegłam w stronę drzwi.

Gaynor spróbował mnie pochwycić, ale otworzyłam drzwi na oścież i wypadłam na korytarz, zanim zdążył wprawić w ruch swój wózek inwalidzki. Korytarz był długi, z paroma drzwiami i załomami. A także z Tommym.

Tommy wyraźnie się zdziwił na mój widok. Jego dłoń uniosła się w stronę kabury podramiennej. Naparłam na jego bark i podcięłam go. Runął do tyłu, ale zdołał mnie złapać. Opadłam na niego, wbijając mu kolano w krocze. Gdy rozluźnił uścisk, wyślizgnęłam mu się. Z pokoju za mną rozległy się jakieś odgłosy, ale nie obejrzałam się. Jeśli zamierzali mnie kropnąć, wolałam tego nie widzieć.

W korytarzu był ostry załom. Prawie do niego dotarłam, gdy jakaś woń sprawiła, że zwolniłam. Zza załomu korytarza dochodził trupi odór. Co tu się działo, gdy spałam? Spojrzałam do tyłu. Tommy wciąż leżał na podłodze, przyciskając dłonie do obolałego krocza. Bruno opierał się o ścianę. W dłoni trzymał pistolet, ale nie celował we mnie. Gaynor siedział na wózku. Uśmiechał się.

Coś było nie tak, i to bardzo.

Zza rogu wyłoniła się niewyobrażalna maszkara. Była wzrostu wysokiego mężczyzny, metr osiemdziesiąt, nie więcej. Ale miała metr dwadzieścia średnicy. Do tego dwie lub trzy nogi, trudno było to stwierdzić. Stwór był trupio blady, jak wszystkie zombi, ale ten miał tuzin oczu. W miejscu, gdzie powinna znajdować się szyja, widniała głowa mężczyzny. W ciemnych, widzących oczach malowało się szaleństwo. Z barku wyrastał psi łeb. Trawione rozkładem, szczęki kłapały, usiłując mnie pochwycić. Ze środka tej masy wyłaniała się kobieca noga w czarnym pantoflu na obcasie. Stwór zaczął sunąć w moją stronę. Podciągał się naprzód, pomagając sobie trzema z tuzina ramion. Zostawiał za sobą, jak ślimak, ślad lepkiego śluzu.

Zza załomu muru wyłoniła się Dominga Salvador.

– Buenas noches, chica.

Potwór mnie przestraszył, ale widok uśmiechniętej Domingi przeraził mnie o wiele bardziej. Stwór przystanął. Zastygł, przykucnięty na swych niedopracowanych nogach. Tuzin, gąb ziajało, jakby stworowi brakowało powietrza.

A może nie podobał mu się wydzielany przezeń odór. Mnie na pewno. Nawet zasłonięcie nosa i uszu niewiele dało. W całym korytarzu zaczęło nagle cuchnąć zgniłym mięsem.

Gaynor i jego ranni ochroniarze zostali w drugim końcu korytarza. Może nie lubili zbliżać się do ulubieńca Domingi. Ja na pewno nie miałam, na to ochoty. Tak czy owak, doszło do konfrontacji. Była tylko ona, ja i potwór.

– Jak wydostałaś się z pudła? – Najpierw uporajmy się z bardziej przyziemnymi problemami. Te trudniejsze mogły poczekać na później.

– Wpłaciłam kaucję – odparła.

– W przypadku posądzenia o morderstwo z użyciem czarnej magii?

– Voodoo to nie magia. – odparła.

– Prawo postrzega je tak samo, gdy w grę wchodzi morderstwo. – Wzruszyła ramionami, po czym uśmiechnęła się błogo. Była meksykańską babką moich koszmarów. – Masz sędziego w kieszeni – rzuciłam.