– Niech Bruno ją przytrzyma. Śmierć musi zostać zadana jednym cięciem – powiedziałam.
– To fakt. – Dominga pokiwała głową. Skinęła na Bruna, aby wszedł do kręgu. Zawahał się, ale Gaynor ponaglił go.
– Rób, co ci każe.
Bruno wykonał plecenie Gaynora, swego guru. Schwycił Wandę za jedną rękę. Przytrzymywana przez dwóch mężczyzn, mając niesprawne nogi, prawie nie mogła się już poruszać.
– Uklęknijcie i przytrzymajcie jej głowę – poleciłam. Enzo zrobił to pierwszy, opierając wielką dłoń na potylicy Wandy. Unieruchomił ją. Wanda zaczęła płakać. Bruno ukląkł, drugą rękę opierając na jej plecach, aby się wyprężyła. Dominga podała mi mały brązowy słoik maści. Krem był biały i mocno pachniał goździkami. Ja dodaję więcej rozmarynu, ale goździki też mogą być. – Skąd wiedziałaś, co będzie mi potrzebne? – zaciekawiłam się.
– Spytałam Manny’ego, czego zwykle używasz.
– Na pewno nic by ci nie powiedział.
– Powiedziałby, gdybym zagroziła jego rodzinie. – Dominga zaśmiała się. – Och, nie smuć się tak. Nie zdradził cię, chico. Manuel sądził, że jestem po prostu ciekawa twoich mocy. A przecież wiesz, że to prawda.
– Wkrótce się przekonasz – powiedziałam.
– Posmaruj się maścią. – Ukłoniła się lekko. Rozsmarowałam maść na twarzy. Krem był chłodny i lepki. Goździki pachniały jak cukierki. Posmarowałam się nad sercem pod bluzką, nasmarowałam obie dłonie. I na koniec pomazałam też nagrobek. Teraz potrzebowaliśmy już tyko ofiary. – Nie ruszaj się – rzuciła Dominga. Zamarłam w bezruchu jak zaczarowana. Czy jej potwór w korytarzu też trwał w takim bezruchu jak ja teraz? Dominga położyła maczetę na trawie przy skraju kręgu, po czym wyszła zeń. – Ożyw zmarłego, Anito – rozkazała.
– Proszę, spytaj najpierw Gaynora o jedną rzecz. – To “proszę” ledwie mi przeszło przez usta.
– To znaczy o co? – Spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
– Czy jego przodek także jest kapłanem voodoo?
– A co to za różnica? – warknął Gaynor.
– Ty głupcze – wycedziła. Dominga. Odwróciła się do niego, zaciskając pięści. – To dlatego za pierwszym razem się nie udało. Usiłowałeś mi wmówić, że to moja wina!
– O czym ty mówisz? – zdziwił się.
– Gdy ożywiasz kapłana voodoo albo animatora, bywa, że przywołanie się nie udaje.
– Jak to? – spytał.
– Magia, twego przodka zakłóca moją – wyjaśniła Dominga – Czy ten przodek na pewno nie parał się voodoo?
– Nic mi o tym nie wiadomo – padła odpowiedź.
– Wiedziałeś o tamtym pierwszym? – spytałam.
– Tak.
– Czemu mi nie powiedziałeś? – wysyczała Dominga. Aura mocy otaczała ją niczym mroczny kokon. Czy zamierzała go zabić, czy chodziło jej tylko o podbicie ceny?
– Nie sądziłem, że to ważne. – Dominga chyba zgrzytnęła zębami. W sumie nic dziwnego. Kosztował ją reputację, plus tuzin istnień. I nie widział w tym nic złego. Ale Dominga nie uśmierciła go na miejscu. Chciwość zwyciężyła. – Do dzieła. – ponaglał Gaynor. – A może nie zależy ci na forsie?
– Nie groź mi – odcięła się Dominga.
Pięknie, para łotrów może lada chwila schwycić się za kudły.
– Nie grożę ci, Senoro. Tyle że nie dostaniesz ani grosza, dopóki ten nieboszczyk nie zostanie ożywiony.
Dominga wzięła głęboki oddech. Skuliła się w sobie i odwróciła do mnie.
– Zrób, co ci kazałam, ożyw zombi. – Otworzyłam usta, aby wymyślić kolejny pretekst do odwleczenia rytuału. Nadchodził świt. Musiał nadejść. Już niedługo. – Dość opóźnień. Ożyw zmarłego, Anito, natychmiast! – zagrzmiała władczo.
Przełknęłam ślinę i podeszłam do skraju kręgu. Chciałam stamtąd wyjść, odejść, ale nie mogłam. Stałam, jakbym natrafiła na niewidzialną ścianę. Choć była niewidzialna, nie mogłam jej pokonać. Napierałam na nią, aż moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Wzięłam długi, drżący oddech. Podniosłam maczetę.
– Nie, Anito, błagam cię, nie! – krzyknęła Wanda. Próbowała się wyrywać, lecz bez powodzenia. To będzie łatwa śmierć. Zabicie jej powinno być prostsze niż dekapitacja kurczaka jedną ręką. A robiłam to każdej nocy.
Uklękłam przed Wandą. Enzo unieruchomił ją, trzymając jedną ręką za głowę. Wanda pojękiwała cichutko, żałośnie.
Boże, dopomóż mi.
Wsunęłam jej maczetę pod szyję.
– Unieś lekko głowę, abym mogła zadać precyzyjne cięcie – rzekłam do Enza.
Schwycił ją za włosy i brutalnie odchylił jej głowę do tyłu. Oczy kobiety niemal wychodziły z orbit. Nawet w blasku księżyca widziałam, jak pulsuje tętnica szyjna. Przytknęłam maczetę do jej szyi. Skóra Wandy wydawała się twarda i rzeczywista w zetknięciu ze stalą. Cofnęłam lekko ostrze. A potem wbiłam je z całej siły w gardło Enzo. Stal pogrążyła się w szyi osiłka. Krew buchnęła czarną strugą.
Wszyscy prócz mnie na chwile zamarli w bezruchu. Wyszarpnęłam ostrze z szyi Enza i wbiłam je w brzuch Bruna. Nie zdążył wydobyć broni. Jego ręka opadła bezwładnie. Naparłam na maczetę i pchnęłam ku górze. Wnętrzności wypłynęły z rozprutego brzucha gorącą fala. Woń świeżej śmierci wypełniła krąg. Krew zbryzgała moją twarz, pierś, ręce i nogi. To był ostatni krok. Krąg został zamknięty.
Doświadczyłam wielu zamknięć kręgów, ale nigdy czegoś podobnego. To było tak wstrząsające, że aż jęknęłam ze zdumienia. Fala mocy stała się tak silna, że nie mogłam oddychać. Zupełnie jakbym, została porażona silnym prądem. Bolała mnie od tego cała skóra. Wanda była unurzana we krwi osiłków. Leżała wśród traw, poddając się histerii.
– Błagam, nie zabijaj mnie! Nie zabijaj mnie. Proszę!
Nie musiałam, zabijać Wandy. Dominga kazała mi ożywić zombi i to właśnie zamierzałam zrobić. Zabijanie zwierząt nigdy nie dało mi takiego kopa. Zupełnie jakbym za chwilę miała stracić całą skórę. Skierowałam przepływającą przeze mnie moc w głąb ziemi. Ale nie tylko do grobu wewnątrz kręgu. To była zbyt wielka moc jak na jeden grób. Zbyt wielka jak na kilka mogił. Poczułam moc rozlewającą się dokoła, rozchodzącą się jak kręgi na wodzie. Coraz dalej i dalej, dopóki nie rozprzestrzeniła się równomiernie po całym cmentarzu. Dopóki nie dotarła do każdej z mogił, które spenetrowałam dla Dolpha. Dopuściłam ją do wszystkich, prócz tych, przy których były duchy. To była odmiana duchowej magii, a nekromancja nie skutkuje, gdy w pobliżu, pętają się jakieś dusze. Wyczułam każdy grób, każdego trupa. Czułam, jak scalają się z pyłu i fragmentów kości w żywych nieboszczyków.
– Powstańcie z grobów, o umarli, wszyscy, do których dociera mój głos. Powstańcie, by mi służyć! – Nie wymieniając ich z imienia i nazwiska, nie powinno mi się udać przywołanie choćby jednego z nich, ale śmierć dwóch ludzi okazała się dla zmarłych pokusą nie do odparcia. Podźwigali się w górę, jakby wyłaniali się z wody. Ziemia zafalowała.
– Co robisz? – spytała Dominga.
– Ożywiam zombi – odparłam. Może dało się to wyczuć w moim głosie. A może to poczuła. Tak czy owak, zaczęła biec w stronę granicy kręgu, lecz było już za późno. Dłonie przebiły ziemię u stóp Domingi. Ręce umarłych pochwyciły ją za kostki i przewróciły w wysoką trawę. Straciłam je z oczu, ale nie straciłam kontroli nad zombi.
– Zabijcie ją – rozkazałam. – Zabijcie ją.
Trawa zafalowała i wzburzyła się jak woda. Noc wypełniły wilgotne odgłosy mięśni odrywanych od kości i rozrywanych brutalnie tkanek. Kości pękających z głośnym trzaskiem. Rozczłonkowywanego ciała. Dominga wrzasnęła. Rozległ się ostatni mlaszczący odgłos, donośny, wilgotny i pełny. Krzyki Domingi urwały się nagle. Poczułam dłonie umarłych rozdzierające jej gardło. Jej krew rozbryzgiwała się po suchej trawie.