Wiatr rozwiał jej czar, ale teraz nie potrzebowałam już ponagleń. Byłam w sidłach mocy. Wznosiłam się na jej prądach, niczym ptak. Moc pochwyciła mnie, unosiła w górę. Wydawała się niematerialna jak powietrze i solidna zarazem. Sucha, zapadnięta ziemia nad grobem przodka Gaynora otworzyła się. Z mogiły wyłoniła się blada ręka. Po chwili w szczelinie ukazała się druga. Zombi rozgrzebywał suchą ziemię. Usłyszałam odgłosy innych rozgrzebywanych mogił, wypełniające spokojną letnią noc. Stwór wyłaniał się z grobu zgodnie z życzeniem Gaynora.
Gaynor siedział na swoim wózku na szczycie wzgórza. Otaczali go umarli. Tuziny zombi w różnych stadiach rozkładu utworzyły wokół niego upiorny pierścień. Ale jeszcze nie wydałam rozkazu. Nie skrzywdzą go, dopóki im nie każę.
– Spytaj go, gdzie jest skarb – zawołał Gaynor.
Spojrzałam na niego i to samo uczyniły wszystkie zombi. Facet nic nie kumał. Był jak wielu nadzianych gości. Tacy jak on mylnie sądzą, że kto ma pieniądze, ten ma władzę. To nie to samo. Prawda bywa bolesna.
– Zabijcie człowieka nazwiskiem Harold Gaynor – powiedziałam donośnym tonem.
– Dam ci milion, dolarów za to, że go ożywiłaś. Niezależnie czy odnajdę skarb, czy nie – rzucił Gaynor.
– Nie chcę twoich pieniędzy, Gaynor – odparłam.
Zombi zbliżały się ze wszystkich, stron, powoli, wyciągając przed siebie obie ręce jak żywe trupy z horrorów. Czasami scenarzyści z Hollywood mają rację, choć zdarza się im to bardzo rzadko.
– Dwa miliony! Trzy! – W jego głosie pojawiła się nuta strachu. Ze swego miejsca lepiej niż ja mógł obserwować ostatnie chwile Domingi. Wiedział, co go czeka. – Cztery miliony!
– To za mało – odparłam…
– Ile? – zawołał. – Podaj cenę! – Już go nie widziałam. Przesłoniły go zombi.
– Nie chce pieniędzy, Gaynor. Chcę tylko twojej śmierci. To wszystko.
Zaczął krzyczeć. To był nieartykułowany wrzask. Poczułam dłonie rozrywające jego ciało. Zęby odgryzające kawałki mięsa.
Wanda złapała mnie za nogi.
– Nie, nie rób mi krzywdy. Proszę!
Spojrzałam na nią. Przypomniałam sobie okrwawionego miśka Benjamina Reynoldsa, maleńką rączkę z plastikowym pierścionkiem, zbryzganą krwią sypialnię, dziecięcy kocyk.
– Zasłużył na śmierć – wycedziłam. Mój głos wydał mi się dziwnie obcy i beznamiętny. Jakby wypływał z ust całkiem innej osoby.
– Nie możesz go tak po prostu zamordować – rzuciła Wanda.
– Nie mogę? No to popatrz.
Próbowała wspiąć się po mnie w górę, ale nogi miała bezwładne i runęła na ziemię u moich stóp, pochlipując żałośnie.
Nie pojmowałam, jak po tym co jej zrobił, Wanda mogła chcieć się za nim wstawić. Pewnie to miłość. A więc naprawdę go kochała. Może to jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Wiedziałam, kiedy Gaynor umarł. Gdy kawałki jego ciała znalazły się w dłoniach lub ustach umarłych, zombi przerwały swe mordercze dzieło. Odwróciły się do mnie, oczekując nowych rozkazów. Wciąż przepełniała mnie moc. Nie byłam zmęczona. Czy wystarczy jej, aby złożyć ich wszystkich z powrotem do grobów? Miałam taką nadzieje.
– Wracajcie, powróćcie wszyscy do waszych grobów. Niechaj pochłonie was ziemia. Spoczywajcie w spokoju. Powróćcie do swych mogił. Powróćcie do nich natychmiast.
Zakołysali się, jakby pod wpływem silnego podmuchu wiatru, po czym jeden po drugim powrócili do swoich grobów. Kładli się na suchej, stwardniałej ziemi, a mogiły po prostu pochłaniały ich w całości. Zupełnie jakby zapadali się w czarodziejskich lotnych piaskach. Ziemia znów zafalowała, jak śpiący przyjmujący wygodniejszą pozycję.
Niektóre z tych trupów były równie stare jak przodek Gaynora, co oznaczało, że nie musiałam składać ofiary z człowieka, by ożywić jednego trzystuletniego nieboszczyka. Bert się ucieszy. Ludzkie śmierci zdawały się kumulować. Dwie żywe ofiary i opróżniłam cały cmentarz. To wydawało się niemożliwe. A jednak tego dokonałam. Kto by pomyślał, co?
Niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Wraz z brzaskiem ucichł wiatr. Wanda klęczała na pokrytej krwią trawie i szlochała. Uklękłam przy niej. Gdy jej dotknęłam, drgnęła jak oparzona. W sumie wcale się jej nie dziwiłam, ale trochę mnie to zirytowało.
– Musimy się stąd wynosić. Trzeba cię zawieźć do lekarza – powiedziałam.
– Kim ty jesteś? – Spojrzała na mnie.
Dziś po raz pierwszy nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Odpowiedź, że człowiekiem, nie była dostatecznie precyzyjna.
– Jestem animatorką – odparłam ostatecznie.
Wciąż się na mnie gapiła. Ja też bym w to nie uwierzyła. Ale nie wzbraniała się, gdy ją podniosłam. To już coś. Tak mi się przynajmniej wydawało. W dalszym ciągu obserwowała mnie kątem oka. Wanda uznała, że zaliczam się do grona potworów. Może miała rację. Nagle wstrzymała oddech, wybałuszyła oczy.
Odwróciłam się zbyt wolno. Czy to kolejny potwór? Z cieni wyłonił się Jean-Claude.
Na chwilę mnie również zaparło dech. Nie spodziewałam się czegoś takiego.
– Co ty tu robisz? – zapytałam.
– Wezwała mnie twoja moc, ma petite. Dzisiejszej nocy żaden umarły w tym mieście nie mógł nie poczuć tej potęgi. A skoro miasto to ja, postanowiłem rzecz sprawdzić. I oto jestem.
– Długo tu jesteś?
– Widziałem, jak zabiłaś tych dwóch. I jak ożywiłaś cały cmentarz.
– Nie przyszło ci do głowy, aby mi pomóc?
– Nie potrzebowałaś pomocy. – Uśmiechnął się nieznacznie w blasku księżyca. – Poza tym, czy nie kusiłoby cię, aby także mnie te zombi rozerwały na strzępy?
– Chyba się mnie nie boisz – mruknęłam. Rozłożył szeroko ręce. – Boisz się swojej ludzkiej służebnicy? Tej małej moi?
– Nie boję się ciebie, ma petite. Jestem tylko ostrożny.
Bał się mnie. Cholera. Już dla samej tej świadomości warto było zadać sobie tyle trudu.
Zniosłam Wandę ze wzgórza. Nie pozwoliła się dotknąć Jean-Claude’owi. Wolała wybrać potwora, którego znała.
Laurell K. Hamilton