Patrzył, jak odlatuje pozostawiając za sobą pióropusze białej pary, a jego myśli natychmiast popłynęły ku Van-tarze. O mały włos nie dosięgły jej kopyta niebieskorożca, wiec postąpiła rozważnie natychmiast wracając na statek. Na nieszczęście jednak czyniąc tak pozbawiła go możliwości polepszenia stosunków między nimi.
„Zresztą mogę poczekać” pomyślał filozoficznie. „Kiedy dotrzemy do Landu, będziemy mieć dla siebie tyle czasu, ile dusza zapragnie”.
Rozdział 4
Z drzemki środkowego poziomu mózgu wyrwał Divivvidiviego telepatyczny szept Xa.
— Rozejrzyj się wokół, Ukochany Stwórco — rzekł Xa jednocześnie dając znać zieloną telebarwą, że chodzi tu o sprawę nie cierpiącą zwłoki.
— Co się dzieje? — odpowiedział Divivvidiv jeszcze nie w pełni powróciwszy ze świata marzeń sennych do wszystkich poziomów świadomości. Śniły mu się szczęśliwsze i łatwiejsze czasy wczesnego dzieciństwa, które spędził na planecie Dussarra i wyższym poziomem mózgu zaczaj już obmyślać scenariusz następnego twórczego dnia, by przekazać go później do pogrążonego w drzemce środkowego poziomu, gdzie wyśniłby szczegółowo wydarzenia przeżywając je jak na jawie. Mógłby oczywiście wszystko odtworzyć podczas następnego okresu inercji, lecz pociągałoby to za sobą nieuniknione drobne zmiany i Diviwidiv nie mógłby nic poradzić na ogarniające go poczucie straty. Ulotny dzień ze snu zapowiadał się tak wyśmienicie, a pozostała po nim tylko dojmująca nostalgia.
— Pierwotni, którzy wznoszą się z powierzchni swojej planety, wiośnie minęli poziom podstawowy — ciągnął Xa. — Dokonali inwersji swoich pojazdów i…
— Co oznacza, że udają się na bliźniaczą planetę — przerwał Diviwidiv. — Dlaczego więc mnie niepokoisz?
— Miałem sposobność przyjrzeć im się bardzo dokładnie, Ukochany Stwórco, i muszę cię poinformować, że ich organy wzroku są o wiele precyzyjniejsze od twoich. Ponadto udało im się skonstruować przyrządy, znacznie powiększające optycznie obrazy.
— Teleskopy! — Myśl, że jakiś prymitywny gatunek potrafił wynaleźć sposoby manipulowania tak niesforną materią jak światło, podziałała na Diviwidiviego jak kubeł zimnej wody. Usiadł na gładkim, gąbczastym sześcianie, który służył mu za łóżko i wyłączył sztuczne pole grawitacji, bez którego nie byłby w stanie zapaść w głębszy sen. — Powiedz mi — zwrócił się do Xa. — Czy istnieje możliwość, że Pienvotni nas dostrzegą? — W tej chwili musiał polegać na zmysłach Xa, ponieważ jego własny promień bezpośredniego postrzegania drastycznie ograniczały metalowe ściany siedziby.
— Tak, Ukochany Stwórco. Dwóch z nich bada właśnie ogólną powierzchnię sfery, w której się znajdujemy. Posiadają podwójny teleskop. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że zostaniemy wyśledzeni. Najłatwiej ich uwagę mogą przyciągnąć grzejniki stacji syntezy protein, gdyż emitują promieniowanie wchodzące w zakres postrzegania oka Pierwotnych. Określają je oni słowem „purpurowy”.
— Natychmiast wyłączę grzejniki. — Diviwidiv wysunął się z pokojów mieszkalnych siedziby i skierował do głównej sali operacyjnej. Droga, jaką przebył w powietrzu, zawiodła go do matrycy kontrolnej, kierującej produkgą spożywczą. Swoim cienkim jak ołówek szarym palcem odciął dopływ mocy od rzędu zewnętrznych grzejników.
— Już po wszystkim — powiedział do Xa. — Czy Pierwotni coś spostrzegli?
Zapadła krótka cisza, po czym Xa odparł:
— Tak. Jeden z nich twierdził, że widzi „linię purpurowych świateł”, lecz nie wywołało to żadnej reakcji emocjonalnej. Całe wydarzenie zlekceważono i jest ono właśnie zapominane.
— Miło mi to słyszeć — odetchnął Divivvidiv, używając odpowiedniej telebarwy dla zaznaczenia, iż odczuwa ulgę.
— Dlaczego czujesz ulgę, Ukochany Stwórco? Przecież gatunek na tak wczesnym etapie rozwoju nie może stanowić dla ciebie żadnego zagrożenia.
— Nie chodzi mi o własne bezpieczeństwo — odparł Diviv-vidiv. — Gdyby Pierwotni zainteresowali się nami i zdecydowali na bliższe dociekania, byłbym zmuszony ich zniszczyć.
Ponownie zapadła cisza, po czym Xa zauważył:
— Niechętnie myślisz o zabiciu choćby jednego Pierwotnego.
— Naturalnie.
— Ponieważ odebranie życia jakiejkolwiek istocie jest niemoralne.
— Zgadza się.
— W takim razie, Ukochany Stwórco — dokończył Xa — dlaczego zdecydowałeś, że zabijesz mnie?
— Mówiłem ci już wiele razy: nikt nie chce cię zabić… to po prostu sprawa…
Rozmowa o zabijaniu przypomniała Divivvidiviemu, co tutaj robi i skierowała jego myśli ku przerażającej zbrodni przeciw naturze popełnianej przez jego współbraci. Nagły skurcz udręki i poczucia winy zmroził mu umysł.
Rozdział 5
Starożytne miasto Ro-Atabri zajmowało ogromny obszar.
Toller od ponad godziny stał przy relingu gondoli i patrzył na rozległy wzór zagmatwanych linii i kolorów, odróżniających miasto od otaczającego je terenu. Przyzwyczaił się uważać Prąd, stolicę Overlandu, za imponującą metropolię i zawsze wyobrażał sobie, że Ro-Atabri jest o wiele większe, lecz w zasadzie podobne. Jednak rzeczywisty wygląd siedziby władzy kolcorroniańskiej przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Przeczuwał, że ogromna różnica rozmiarów wiąże się w jakiś sposób z różnicą jakościową, ale chodziło tu jeszcze o coś więcej. Wszystkie miasta, miasteczka i wsie na Overlandzie zostały zaprojektowane, dlatego też ich cechy charakterystyczne miały swoje źródło w zamysłach architektów i budowniczych. Patrząc zaś z góry na Ro-Atabri miało się wrażenie, że to żywy organizm.
Rozciągało się tam w dole, zupełnie jak na szkicach, które jego babka, matka ojca Gesalla Maraąuine, kreśliła dla niego, gdy był jeszcze dzieckiem. Rzeka Borann wiła się aż do Arie Bay, dalej rozszerzającą się w Zatokę Tronom, a na wschodzie wznosiła się przykrytą śnieżną czapą Mount Opelmer. Współgrające i zlewające się z tym krajobrazem miasto i przedmieścia wypuszczały kłącza, tworząc rozległą narośl z kamieni, betonu, drewna brakka i gliny, uosabiając całe wieki zmagań rzesz ludzkich istot. Wielkie pożary szalejące w dniu, gdy rozpoczęła się migracja, w niektórych miejscach pozostawiły wciąż widoczne przebarwienia, lecz budowle z kamienia przetrwały nienaruszone, gotowe służyć ludzkości w nadchodzących epokach. Pomarańczowoczerwone i pomarańczowobrązowe cętki znaczyły miejsca, w których nieszczęśni Nowi Ludzie zaczęli pokrywać skorupy domów świeżymi dachówkami.
— Co o tym sądzisz, młodzieńcze? — spytał komisarz Kettoran, pojawiając się u boku Tollera. Teraz, kiedy siła ciężkości powróciła do normy, czuł się o wiele lepiej i wykazywał żywe zainteresowanie wszystkimi aspektami życia na statku.
— Ogrom — skwitował Toller zwięźle. — Trudno w to uwierzyć. Sprawia, że historia… ożywa.
Kettoran roześmiał się., — A sądziłeś, że wszystko zmyśliliśmy.
— Mogliście to zrobić, przynajmniej wielu młodych tak sądzi, ale to… Uderza mi do głowy, jeśli wie pan, co mam Ha myśli.
— Wiem dokładnie, o czym mówisz. Pomyśl tylko, co ja czuję. — Kettoran przechylił się przez reling i nagle jego twarz pojaśniała. — Czy widzisz tę kwadratową plamę zieleni w zachodniej części miasta? To była Baza, dokładnie z tego miejsca wyruszyliśmy pięćdziesiąt lat temu! Czy będziemy w stanie tam wylądować?
— Wygląda na to, że miejsce to jest takie dobre jak każde inne — odparł Toller. — Rozproszenie floty podczas lotu było zadziwiająco małe i już je wyrównaliśmy. Ostateczna decyzja leży oczywiście w gestii komandora, ale według mnie wylądujemy właśnie tam.