Выбрать главу

Kątem oka pilnując Steenameerta kierującego statkiem, Toller spojrzał na swoją listę i upewnił się, że po wykreśleniu Sty-vee zostaną jeszcze tylko trzy miejscowości do sprawdzenia. Jeśli nie zajdą jakieś komplikacje, będzie mógł zawrócić do bazy w stolicy przed małonocą następnego dnia. Do tego czasu Yantara też pewnie powróci do Ro-Atabri. Myśl tal pomogła częściowo rozwiać złe przeczucia co do czekającego”! go zadania i Toller zaczął pogwizdywać wyjmując szablę żel schowka. Stalowa broń, kiedyś należąca do jego dziadka, j była zbyt nieporęczna, by nosić ją w ciasnych pomieszczeniach statku, lecz Toller nigdy nie opuszczał gondoli nie przypasawszy jej sobie wprzód do boku. Wzmagało to jego więź z pierwszym Tollerem Maraquine’em, którego bohaterskich czynów nigdy nie będzie mu dane naśladować.

W chwilę później, przy akompaniamencie urywanych wybuchów z tylnych silników, kil gondoli dotknął twardego gruntu, a armatka na cztery kotwice plunęła hakami w porośniętą trawą ziemię. Załoga natychmiast przeskoczyła przez reling i podwójnymi linami zaczęła zabezpieczać statek przed wirami cieplnymi, często nawiedzającymi tereny okołorównikowe.

— Wyłączani silniki, panie kapitanie! — krzyknął Ste-enameert, szukając wzrokiem oczu Tollera i jednocześnie spuszczając powietrze z pneumatycznego zbiornika, tłoczącego kryształy do silników odrzutowych. — Jak pan ocenia lądowanie?

— Może być. — Ton głosu Tollera wskazywał, że w rzeczywistości jest z kaprala bardziej zadowolony, niż sugerowałby dobór słów. — Ale nie stójcie tu cały dzień, gratulując sobie w nieskończoność. Mamy kilka spraw do załatwienia w tej tam metropolii. Skaczcie natychmiast na ziemię.

Tak jak i wcześniej, zbliżając się do granic wioski Toller doświadczył dziwnego uczucia, jak gdyby jacyś ukryci obserwatorzy śledzili każdy jego krok. Zdawał sobie sprawę z absurdalności takiego przypuszczenia, ale nie mógł otrząsnąć się z myśli, że on i jego ludzie stanowiliby łatwy cel, gdyby w ziejących pustką oknach najbliższych domostw pojawili się nagle obrońcy uzbrojeni w muszkiety. Zdecydował wreszcie, że ten niepokój wziął się z przekonania, iż nie ma prawa robić tego, co właśnie robił, gdyż miejsce ostatniego spoczynku tak wielu ludzi powinno zostać uszanowane.

Potok przekleństw z ust jednego z członków załogi kilka kroków na lewo przyciągnął w tamtą stronę wzrok Tollera. Mężczyzna ostrożnie omijał coś, czego Toller nie mógł dostrzec z powodu wysokiej trawy.

— Co się stało, Renko? — spytał, z góry przewidując odpowiedź.

— Para szkieletów, panie kapitanie. — Plamy potu znaczyły szafranowy mundur Renka. Lotnik zaczął kuleć. — Mało brakowało, a bym się o nie potknął. Chybaf skręciłem nogę.

— Jeśli się szybko nie odkręci, zamieszczę wzmiankę o tym incydencie w waszych aktach: „W starciu z dwoma \ szkieletami uplasował się na drugiej pozycji”.

Ten komentarz wywołał wybuch śmiechu u reszty załogi. Renko nagle przestał kuleć.

Dotarłszy do wioski grupa przystąpiła do rutynowych; działań — żołnierze krążyli po domach, a potem składali raport o ich stanie porucznikowi Correvalte’owi, który skrupulatnie zapisywał wszystko w książce depesz. Toller, wykorzystał okazję, by znaleźć odrobinę względnej samotności, wałęsając się w pojedynkę po wąskich uliczkach › i szczątkach ogrodów. Opłakany stan budynków przekonał go, że nie zamieszkiwali tu Nowi Ludzie i że pół wieku minęło, od kiedy ludzkie rodziny ożywiały swoją obecnością kruszące się kamienne budowle.

Na zewnątrz nie widać było żadnych szkieletów, lecz j nauczony doświadczeniem Toller wcale nie czuł się zaskoczony. W ostatniej, najjadowitszej fazie plagi ptert ofiarom pozostawały dwie godziny życia po zarażeniu i instynkt kazał im szukać miejsc odosobnionych, by tam oddać ducha. Niektórzy udawali się do ulubionych malowniczych zakątków lub punktów widokowych, lecz na ogół obywatele dawnego Kolcorronu wybierali śmierć w zaciszu swego domu, bardzo często w łóżku.

Toller już stracił rachubę, ile razy widział żałosny obraz szkieletów kobiet i mężczyzn splecionych w ostatnim uścisku, pomiędzy którymi czasami leżała mniejsza figurka. Ten często oglądany widok przypominał mu o ostatecznej jało-wości ludzkiego życia i sączył w serce jad melancholii, chwilami tłumiącej jego naturalny wigor. Zatem, nie wstydząc się tego wcale, starał się,nie wchodzić do ponurych, milczących domostw, o ile sytuacja na to pozwalała.

Błąkając się po wiosce stanął w końcu przed dużym, pozbawionym okien budynkiem wznoszącym się na brzegu rzeki. Jedna ściana ciągnęła się w dół aż do leniwie płynącej wody. Rozpoznając w budowli stację pomp, główną atrakcję okolicy, zaczął obchodzić ją dookoła. Natrafił na ogromne drzwi w północnej ścianie. Drzwi wykonane były z drewna i wzmocnione pasmami brakka i wyglądały solidnie mimo pięćdziesięciu lat zaniedbania. Były zamknięte na klucz. Tak jak się spodziewał, ledwo drgnęły, gdy naparł na nie całym, niebagatelnym ciężarem swego ciała.

Mrucząc gniewnie obrócił się i osłaniając oczy przed słońcem przepatrywał wioskę. Po jakimś czasie dostrzegł pękatą postać Gabbleronna, sierżanta-mechanika odpowiedzialnego za naprawy na statku. Gabbleronn wyłonił się właśnie z byłego składu i upychał do sakiewki jakiś mały przedmiot. Drgnął, kiedy Toller na niego zawołał i odpowiedział na wezwanie z widocznym brakiem entuzjazmu.

— Nic nie szabrowałem, panie kapitanie — zaczął się tłumaczyć podchodząc bliżej. — Po prostu podniosłem z ziemi mały świecznik toczony z ciemnego drewna. Jest zupełnie bezwartościowy, panie kapitanie. Prezent dla żony, jak wrócimy do Prądu. Odłożę go z powrotem, jeśli pan…

— Nieważne — uciął Toller. — Chcę, żebyście otworzyli mi te drzwi. Przynieście ze statku potrzebne narzędzia. Wyrwijcie je z zawiasów, jeśli będzie trzeba.

— Tak jest, panie kapitanie. — Gabbleronn z ulgą przyglądał się drzwiom przez chwilę, po czym zasalutował i pośpiesznie się oddalił.

Czekając na sierżanta Toller przysiadł na kamiennych schodach i ułożył się na tyle wygodnie, na ile pozwalały warunki. Im wyżej wznosiło się słońce, tym bardziej doskwierał upał, a niebo jaśniało tak silnym blaskiem, że widać było tylko niektóre z dziennych gwiazd. Dokładnie nad głową wielki dysk Overlandu zajmował cały środek nieba tak czysty i nieskażony, że Toller nagle zatęsknił za jego otwartą przestrzenią chłodzoną powiewami wiatru. Cały Land był jedną wielką kostnicą, planetą wyczerpaną, upiorną, brudną i ponurą, i nawet obecność Yantary gdzieś daleko poza linią horyzontu nie rozjaśniała przygnębienia, które brało w posiadanie jego umysł. Inaczej by to wyglądało, gdyby mógł dotrzymywać jej towarzystwa, lecz ta sytuacja, kiedy będąc blisko niej, jednocześnie był od niej zupełnie odcięty, była gorsza niż…

„Co się ze mną dzieje?” — przerwał te rozmyślania. „Nad czym się tu zastanawiam? Czy ten drugi Toller Maraąuine snułby się tak jak ja, trawiony miłością i tęsknotą za domem, jak nieopierzony młokos?”

Te pytania poderwały Tollera na nogi i gdy tak chodził nerwowo w kółko, zaciskając dłoń na rękojeści szabli, zobaczył Correvalte’a spieszącego na czele całej załogi. Porucznik przeglądał notatki i sprawiał wrażenie człowieka; rzeczowego, kompetentnego, w harmonii z samym sobą i otoczeniem. Toller poczuł ukłucie zazdrości wzmożone przelotnym podejrzeniem, że Correvalte był potencjalnie lepszym oficerem niż on.