— Raport jest już prawie gotowy, panie kapitanie — zaczął Correvalte. — Brakuje jedynie sprawozdania ze stacji pomp. Czy był pan już w środku?
— Jak mogłem wejść do środka, kiedy te przeklęte drzwi są zaryglowane? — wypalił Toller. — Czy wyglądam na ducha, który potrafi przecisnąć się przez szpary w drewnie?
Oczy porucznika zaokrągliły się, by po chwili nabrać tępego wyrazu.
— Przepraszam, panie kapitanie. Nie zdawałem sobie sprawy.
— Posłałem Gabbleronna po narzędzia — uciął Toller, żałując swojej opryskliwości. — Sprawdźcie, czy nie trzeba mu pomóc. Nie mam zamiaru tkwić na tym cmentarzysku ani chwili dłużej, niż to konieczne.
Odwrócił się, kiedy Correvalte oddawał jeden ze swoich hiperpoprawnych salutów i ruszył wzdłuż rzeki, aż dotarł do wąskiego, drewnianego mostka. Z daleka wydawał się w dobrym stanie, lecz przyjrzawszy mu się bliżej Toller odkrył, że powierzchnia drewna ma szarobiały kolor i porowatą strukturę, co dowodziło obecności korników. Wyjął szablę z pochwy i uderzył w jeden ze słupków poręczy. Nie stawił on większego oporu i poleciał w wodę, pociągając za sobą część barierki. Kilka następnych ciosów wystarczyło, by przeciąć dwie główne belki i cała przegniła konstrukcja runęła z pluskiem do wody w chmurze pyłu i drobnych, brzęczących, skrzydlatych stworzeń, którym przerwano ucztę.
— Zjadłyście syty posiłek — zwrócił się Toller do roju owadów i ich larw, które z pewnością tkwiły w pochłoniętym przez wodę drewnie. — A teraz zapraszamy na napitki.
Wysiłek fizyczny, choć krótkotrwały i czczy, przemógł targające umysłem napięcie i kiedy Toller ponownie skierował kroki ku wiosce, był już w lepszym humorze. Dotarł do stacji pomp w momencie, kiedy Gabbleronnowi i jego dwóm pomocnikom udało się wreszcie wyważyć drzwi za pomocą potężnych łomów.
— Dobra robota — pochwalił Toller. — A teraz sprawdźmy, jakie cuda techniki kryją się w środku.
Z lekcji historii pamiętał, że na Landzie nie znano metali, w związku z czym drewna brakka używano wszędzie tam, gdzie projektant na Overlandzie zastosowałby żelazo, stal lub jakiś inny odpowiedni metal. W każdym razie machina, której koła zębate i inne podlegające dużym naciskom części wyrzeźbiono z czarnego drewna, w jego oczach wyglądała ociężale i dziwacznie, jak relikt prymitywnej ery.
Krótkim korytarzem przeszedł do przestronnej, sklepionej komnaty. Znajdowała się tu masywna maszyneria pompy. Choć okna w dachu zasnuła gęsta, brudna maź, w pomieszczeniu było dość jasno, by mógł stwierdzić, iż pokryte kurzem urządzenie jest nienaruszone i w całkiem dobrym stanie. Części nie wykonane z brakka — wały i rozpory — zrobiono z tego samego drewna, co drzwi stacji, najwyraźniej odpornego na korniki lub też nie w ich guście. Toller sprawdził paznokciem powierzchnię jednej z rozpór i zadziwiła go jej twardość, a przecież nie konserwowano jej od pięćdziesięciu lat.
— Zdaje się, że to jest właśnie drzewo krokwiowe, panie kapitanie — odezwał się Steenameert stając obok. — Teraz wiadomo, dlaczego budowniczowie uwielbiali ten materiał.
— Skąd wiecie, jak się nazywa? Steenameert poczerwieniał.
— Czytałem o tym wiele razy w…
— Och, nie! — Głos należał do porucznika Correvalte’a, który chodził po obwodzie komnaty, otwierając drzwi do przyległych pomieszczeń. Cofał się tyłem, potrząsając głową i Toller od razu odgadł, że musiał natrafić na coś przerażającego. „To jest właśnie to” pomyślał „czego obawiałem się od momentu, gdy postawiliśmy stopę w tej wiosce. Wiedziałem, że czai się tu coś okropnego i wcale nie mam chęci na to patrzeć”.
Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może uchylić się od przeprowadzenia osobistej inspekcji znaleziska, jeśli nie chce, by załoga zaczęła szeptać, że mięknie w oczach. Jedyne, co mógł zrobić, to odsunąć ten ponury moment. Pochylił się nad dźwignią sterującą zapadką i starł pokrywający je kurz, udając podziw dla precyzji ich rzeźbienia, a jednocześnie kątem oka obserwował swoich ludzi.
Zaintrygowani reakcją Correvalte’a po kolei wchodzili do pokoju. Żaden nie został tam dłużej niż kilka sekund i, choć przywykli do okropności, powracali do głównej komnaty z poszarzałymi twarzami, na których malowała się zaduma.
„Mam w tym pokoju umówione spotkanie” pomyślał Toller. „Nieprzyzwoicie byłoby dłużej je odwlekać”.
Wyprostował się, a ręka bezwiednie opadła na rękojeść szabli, i ruszył w stronę czekających na niego drzwi. Pokój, który ujrzał po przekroczeniu progu, przypominał celę więzienną. Nie było w nim żadnych sprzętów, a jedyne oświetlenie stanowiło smętne światło padające od strony wysokiego, spadzistego dachu. W rzędach pod ścianami w pozycji siedzącej znajdowało się około dwudziestu szkieletów. Strzępy spódnic i sukienek oraz naszyjniki i ceramiczne bransolety powiedziały Tollerowi, że miał przed sobą szczątki kobiet.
„Nie jest tak źle” pomyślał. „Wiadomo przecież, że zaraza nie wybierała. Uderzała tak w mężczyzn, jak i w kobiety, a od czasu, gdy przybyłem na ten nieszczęsny świat, widziałem wiele, wiele…”
Zesztywniał, oblewając się zimnym potem, gdy dotarł do niego fakt, który z początku umknął jego uwagi. W miednicy każdego szkieletu spoczywał zwinięty w kłębek drugi szkielet — pajęczyna cieniutkich kości, pozostałość dziecka, którego życie skończyło się, nim się naprawdę rozpoczęło.
Tak, zaraza rzeczywiście nie wybierała.
Toller pragnął odwrócić się i umknąć z pokoju, lecz śmiertelny chłód w jego mózgu przesączył się w dół do ciała, unieruchamiając członki. Czas zboczył ze swych torów, sekundy zmieniły się w wieczność i Toller wiedział, że przeznaczenie każe mu spędzić resztę życia tkwiąc nieruchomo w tym samym miejscu, na krawędzi pesymizmu i czystej rozpaczy.
— Mieszkańcy wioski musieli zebrać tutaj wszystkie ciężarne kobiety w nadziei, że ochronią je te mury — odezwał się porucznik Correvalte zza pleców Tollera. — Niech pan spojrzy! Jedna z nich spodziewała się bliźniąt.
Toller wolał nie zgłębiać wyrafinowanej natury tej okro-; pności. Przełamawszy osłupienie odwrócił się i wyszedł z pokoju, świadomy przenikliwych spojrzeń posyłanych mu przez członków załogi.
— Zanotujcie — rzucił przez ramię do Correvalte’a. — Zbadaliśmy stację pomp i stwierdziliśmy, że jest w dobrym stanie. Przywrócenie jej do pracy zajmie niewiele czasu.
— To wszystko, panie kapitanie?
— Nie zauważyłem nic innego, czym nasza władczyni mogłaby się zainteresować — odparł Toller obojętnym tonem, zmierzając powoli do wyjścia i starając się ukryć niepokój, palącą potrzebę upewnienia się, że odnajdzie na zewnątrz bezpieczne schronienie w blasku słońca.
Obchody Dnia Migracji całkiem zaskoczyły Tollera.
Zakończył inspekcję i powrócił do bazy w Ro-Atabri na jakąś godzinę przed zapadnięciem zmroku, straciwszy rachubę dni. Czuł się wyczerpany do cna, co było u niego rzadkie. Wiadomość, że jest właśnie Dzień 226, rocznica pierwszego lądowania na Overlandzie, nie była w stanie wykrzesać z niego odrobiny zapału. Zdawszy statek kapitanowi floty Codellowi udał się prosto do łóżka. Nawet fakt, że Yantara przybyła do bazy z początkiem dnia, nie wyrwał go z duszącego letargu, duchowego znużenia, które odbierało wszystkiemu radość.
Leżał teraz w pogrążonym w ciemności pokoju, będącego częścią dawnej kwatery straży Wielkiego Pałacu, i zupełnie nie mógł zasnąć. Z natury nie zwykł oddawać się introspekcji i badaniom stanów swojej duszy, lecz dobrze rozumiał, że jego zmęczenie nie ma źródeł w fizycznym wyczerpaniu. Trawiło go zmęczenie umysłu, psychiczne wycieńczenie na skutek przeciągającego się zmuszania do czegoś, na co nie miał ochoty, co przeciwne było jego naturze.