Выбрать главу

Diviwidiv nie skłaniał się ku żadnej z tych dwóch szkół, jednak zdarzyło mu się być w pobliżu epicentrum refluksu dwa razy w życiu, kiedy umarli jego rodzice i nie miał najmniejszej ochoty doświadczyć tego ponownie. W ten sposób moralność była silnie poparta interesem własnym, co stawiało Divivvidiviego przed dylematem, któremu musiał jak najszybciej stawić czoło, jeśli chciał wypełnić swe zobowiązania wobec ważnego ponad wszystko Xa.

Będąc po części kryształem, komputerem, a zarazem rozumną istotą zdolną do odczuwania, Xa mógł przybrać rozmiary niezbędne do wykonania swojego ostatecznego zadania tylko w obszarze bogatym w tlen i nie podlegającym działaniu sił grawitacji. Dussarrańczycy mieli ogromne szczęście, że udało im się odnaleźć takie właśnie środowisko w bliskości swojego ojczystego układu, lecz fakt, że bliźniacze planety zamieszkiwało młode, rozwijające się społeczeństwo, okazał się niepożądaną komplikacją w ich planach, szczególnie że struktura Xa mimo swego ogromu była stosunkowo krucha. Z rozmysłem czy bez, Pierwotni byli w stanie ją zniszczyć. Dlatego też trzeba było na nich uważać jak na roje robactwa, kiedy się zbliżali do Xa.

Diviwidiv obracał ten problem w myśli przez krótką chwile, aż doszedł do rozwiązania, zadowalającego zamiłowanie do twórczych kompromisów. Wymagało ono, by wyszedł na zewnątrz utrzymywanych pod stałym ciśnieniem pokojów siedziby, skąd mógłby skutecznie porozumieć się z Dyrektorem Zunnununem przebywającym na jego ojczystej planecie, Dussarze. Na szczęście seria przemieszczeń została pomyślnie zakończona i Dussarra stanowiła obecnie część lokalnego systemu, z wyglądu przypominając jasnobłękitny pyłek na rozgwieżdżonym niebie. Na odległość zaledwie kilku milionów mil z łatwością nawiąże umysłowy kontakt z Zunnununem, nie ryzykując, że ktoś przechwyci treść rozmowy. Diviwidiv powrócił do średniego poziomu mózgu i z oczami utkwionymi w obrazie statku startującego z powierzchni obcej planety zwrócił się do Xa:

— Twierdziłeś, że Pierwotni nie są świadomi naszej obecności — rzekł. — Czy to oznacza, że są zupełnie pozbawieni środków komunikacji bezpośredniej?

Po raz kolejny nastąpiła krótka pauza; Xa przeprowadzał konieczne badania.

— Tak, Ukochany Stwórco, pod tym względem Pierwotni przejawiają całkowitą bierność.

Divivvidiv poczuł, jak przenika go dreszcz odrazy pomieszanej z litością. Jak to możliwe, by rozumne stworzenie spędziło całe swe życie w stanie ślepoty umysłowej? Brak wyższych organów zmysłów u Pierwotnych sprawiał, że w tym momencie łatwiej było się z nimi uporać, lecz rozważna i pedantyczna strona natury Diviwidiviego pobudziła go do zadawania kolejnych pytań.

— Czy są oni wojowniczą rasą?

— Tak, Ukochany Stwórco.

— Czy są uzbrojeni?

— Tak, Ukochany Stwórco.

— Przekaż mi krótki opis ich broni. Znów zapadła cisza, nim Xa odparł:

— Ich broń stanowią ołowiane pociski o stałej konsystencji wyrzucane z rur silą gazów sprężonych w metalowych zbiornikach.

Jednocześnie Xa dostarczył Diviwidiviemu dokładnych informacji o wymiarach i zdolności przenoszenia energii rodzajów broni zarówno osobistej, jak i zainstalowanej na powolnych statkach Pierwotnych. Upewniwszy się, że przeprowadzenie obmyślonego przez niego planu postępowania ze zbliżającym się statkiem i jego załogą nie napotka żadnych przeszkód Diviwidiv poczuł wzrastającą satysfakcję.

— Jesteś niezmiernie zadowolony, Ukochany Stwórco — zauważył Xa.

— Owszem. Teraz powrócę do mojego snu i będę w spokoju oczekiwał przybycia Pierwotnych.

— Jesteś zadowolony, gdyż nie będziesz zmuszony uciąć życia Pierwotnych.

— Tak.

— W takim razie. Ukochany Stwórco, dlaczego nie niepokoi cię myśl, że wkrótce zabijesz mnie?

— Nie rozumiesz tych spraw.

Diviwidiv poczuł nagłe zniecierpliwienie w stosunku do Xa i jego obsesji zachowania pseudożycia. Za każdym razem, gdy poruszał ten temat, umysł Diviwidiviego zaciemniały tumany myśli o ludobójstwie i pomimo dyscypliny umysłowej, w której zachowywaniu był mistrzem, echa tych myśli zakłócały jego sen.

Rozdział 7

Toller wiedział, że zawdzięcza to swojej wyobraźni, l ale zdawało mu się, że nad terenem pięciu pałaców w Ro-Atabri zapadła nienaturalna cisza. Nie był to jednak rodzaj ciszy, jaka nastaje z końcem ludzkiej krzątaniny, lecz jakby wszystko w okolicy otuliła niewidzialna płachta z dzwiękoszczelnego materiału. Kiedy rozglądał się wokół, widział, że stolarze i kamieniarze uwijają się przy pracach restauracyjnych, niebieskorożce i ciągnięte przez nie wagoniki wzniecają tumany kurzu, zasnuwające żółcią błękit przeddziennego nieba, a mechanicy i kapitanowie krzątają się wokół statków, przygotowując je do lotu dookoła świata. Gdziekolwiek spojrzał, tam panował celowy ruch, ale odgłosy tej bieganiny zdawały się docierać do niego przez filtr odległości, zduszone i bez znaczenia.

Wyprawa miała się rozpocząć za godzinę i Toller dobrze wiedział, że właśnie ten fakt przytępia jego reakcje, oddzielając od postrzegalnego świata zmysłów. Dziewięć dni minęło, od kiedy Yantara odleciała na Overland, i przez ten czas Toller trwał zatopiony w przygnębieniu i apatii, opierających się wszelkim próbom przezwyciężenia.

W czasie gdy powinien przygotowywać statek i ludzi do podróży, snuł się zamyślony, wciąż na nowo przeżywając tamtą przedziwną godzinę spędzoną z Yantarą na festynie z okazji Dnia Migracji. Co kazało jej zachować się tak, jak się zachowała? Wiedząc, że następnego dnia opuści planetę na zawsze, rozpaliła w nim ogień — wciąż czuł, jak jej usta przywierają do jego, a piersi falują pod jego dłońmi — tylko po to, by zalać go prysznicem nagłej szorstkości i rezerwy. Czy bawiła się z nim w kotka i myszkę, zabijając nudę tą trywialną grą?

Bywały chwile, kiedy Toller wierzył, że tak się rzeczy miały i wtedy zanurzał się w bezbrzeżnym morzu nowych cierpień, miotany nienawiścią do księżnej z taką gwałtownością, że zaciskał pięści do bólu i milkł w pół zdania. Innymi razy zdawało mu się, że Yantara uczyniła pierwszy krok, by przełamać lody miedzy nimi, że uważała go za wartościowego człowieka, i że rzeczywiście będzie czekała na niego, kiedy on znów postawi stopę na Overlandzie. W tych momentach optymizmu Toller czuł się jeszcze gorzej, gdyż on i jego miłość — najpowabniejsza i najbardziej godna pożądania kobieta, jaka kiedykolwiek istniała — żyli dosłownie w różnych światach i nie mógł sobie wyobrazić, jak zniesie nadchodzące lata, które miał spędzić bez niej.

Wpatrywał się godzinami w ogromny dysk Overlandu, w tę wypukłą powierzchnię wciąż przecinaną kłębami chmur, i marzył o jakimś sposobie natychmiastowej komunikacji pomiędzy bliźniaczymi planetami. Niejednokrotnie słyszał o fantastycznych planach budowy gigantycznych heliopisów z ruchomymi lustrami o rozmiarach dachu, miały one być zdolne do przekazywania informacji między,, Landem i Overlandem. Gdyby takie urządzenie istniało, Toller użyłby go nie po to, by porozmawiać z Yantarą — gdyż pokonanie dzielącej ich międzyplanetarnej przepaści w tak niedoskonały sposób uczyniłoby jego tęsknotę jeszcze bardziej rozdzierającą — ale raczej, by skontaktować się z ojcem.

Cassyll Maraąuine miał odpowiednią władzę i wpływy, żeby uzyskać dla swojego syna zwolnienie z misji na Landzie. Dawniej, zanim poraziło go szaleństwo miłości, Toller gardził wykorzystywaniem przywilejów w ten sposób, ale w obecnym stanie umysłu chwyciłby się takiej okazji z bezwstydną chciwością. Teraz zaś, i to pogarszało sprawy, miał wyruszyć w podróż do Krainy Długich Dni, tej odległej części planety, gdzie nie będzie mógł czerpać nawet słabej pociechy z wpatrywania się w Overland i śledzenia oczyma duszy poczynań Yantary w jej jakże niezwykłym życiu.